02. Ratunek
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
Piekarnia
była malutka, ciepła i przytulna. Poranne światło sączyło się przez okno i
padało na dywany ścienne, poprzecinane kolorowymi, ukośnymi paskami, wiszące na
starych, otynkowanych ścianach. Miedziane
puszki i formy odlewnicze układały się w schludny stosik na wiekowym, pokrytym
szramami drewnianym stole, służącym za ladę i - sądząc po jego aktualnym,
mączystym stanie - za powierzchnię do wyrobu chleba. Na parapecie zmaltretowane
czasem radio grało cichą, melancholiczną melodię, oscylując na granicy odbioru
i szumu.
Po
drugiej stronie pokoju stała obwisła kanapa pełna poduszek, zaraz obok niej
małe drzwi, wiodące dwa stopnie w dół do nawet mniejszej kuchni. Patrząc na to
wszystko, pokój wyglądał na taki, w którym znajdujesz się zaraz po wejściu z
ulicy - niezbyt zaskakujące, gdyż tym właśnie był.
Drzwi
frontowe gwałtownie się otworzyły, a małe dzwoneczki na sznurku zagrały
radosną, brzękliwą melodię. Wysoki, silny mężczyzna o niedźwiedzich włosach, na
oko koło pięćdziesiątki, torował sobie drogę do tylnego pokoju łokciami,
uważając na ciężką skrzynkę, którą niósł
na swych spalonych słońcem rękach. Nazywał się Aaron Halifax, a coś w jego
podłużnej, nieaprobującej nonsensów twarzy i krzaczastych brwiach mówiło, iż lepiej
mieć go za przyjaciela niż za wroga.
-
Czy jest tu ktoś?- odłożył skrzynkę na brzeg stołu.
Gdy
właścicielka malutkiej piekarni przeskoczyła te kilka schodków z kuchni by się
z nim zobaczyć, uśmiechnął się do niej i rzucił tym samym tekstem, którym rzucał
w każdy poniedziałkowy i czwartkowy poranek, dostarczywszy paczkę.
-
Coś tu bardzo ładnie pachnie.
Chell
odpowiedziała swoją częścią rytuału: uśmiechem i własną skrzynką, wyjętą spod
stołu. Bardzo lubiła Aarona. Był jej zaufanym przyjacielem i partnerem
biznesowym przez większą część ostatnich czterech lat, mimo że jego biznes
zmniejszał (i po części pokrywał) jej własny.
-
Więc jest... dwanaście pełnoziarnistych, dwanaście białych, dwanaście
mieszanych.- powiedział, zaglądając pod materiał.- Zuch dziewczyna. Będę
potrzebował trochę więcej na czwartek, okej? Pomagasz dzisiaj przy Foxglove?
Chell
potaknęła. Była w mące po łokcie, umorusane białe pasma znaczyły jej związane
do tyłu włosy, a kosmyki z przodu zostały nieco nadpalone przez piece. Zaczęła
rozpakowywać skrzynkę Aarona, metodycznie układając worki mąki i ziarna na
stole, zostawiając miejsce na mniejsze produkty spożywcze, warzywa, siatkę
jabłek, bekon w papierze pergaminowym i kobiałkę borówek, której przyjrzała się
z aprobatą.
-
Pomyślałem, że się ucieszysz.- powiedział Aaron, szczerząc się radośnie.-
Wiesz, moja mama zwykła robić przepyszne ciasto borówkowe o tej porze roku.
Myślałaś kiedyś, by rozwinąć biznes?
Cień
przemknął po jej twarzy jak gdyby ogromny kruk mignął za oknem, przesłaniając słońce.
Odsunęła od siebie borówki, zacisnęła usta. Aaron, zajęty przeciskaniem się
przez małe drzwi z jej skrzynką balansowaną na kolanie, nie zauważył tego.
-
Cóż, będę leciał. Sklep sam się nie otworzy. Do zobaczenia później, Panno
Tajemnicza. Hej,- dodał, zatrzymując się.- Widziałaś dziś rano spadającą
gwiazdę? Przed świtem uderzyła w pola na północnym wschodzie. Mogłaby oślepić
wołu - najjaśniejsza rzecz jaką widziałem. Dobry omen, co?
Pokonawszy
drzwiczki, zabierając chleb w skrzyni, wyszedł przez frontowe drzwi, wprawiając
w ruch dzwoneczki i pogwizdując.
Chell
stała nieruchomo w słonecznym pokoju, ręce trzymając uważnie na stole z
produktami spożywczymi. Radio na parapecie wciąż grało; klasyczna stacja,
nadająca aż z New Detroit przez sieci pośrednie. Sygnał był tutaj słaby, a
muzykę często zastępował wszechobecny szum, lubiła jednak tę piosenkę, starą
już wtedy, gdy się urodziła - jakkolwiek dawno to było. To dziwne, jak jedno małe słowo mogło przywołać wszystko,
zaburzając miesiące, lata spokoju. Chell znała to uczucie, szarpnięcie,
wewnętrzne ukłucie, atakujące w najdziwniejszych momentach, wywołane przez
najbardziej trywialne rzeczy: jej odbicie w szkle okna, widok białych płyt,
szum elektryczności w generatorze prądu - sprawiało to, że serce podchodziło
jej do gardła, a jej nogi i ręce ogarniało nagłe, zimne pobudzenie, które
wytłumaczyć mogła tylko jako gromadzenie energii. Trzymaj się tego, co masz,
mówił jej wyćwiczony umysł, trzymaj się tego wypoczynku, ostatniego posiłku,
dobrego zdrowia, niepołamanych kości i czułych zmysłów, ponieważ jak na razie
są wszystkim, co masz.
By
przetrwać.
Już
miała się lepiej, dużo lepiej niż kiedyś. Podczas pierwszych kilku tygodni po
ucieczce była w stanie ciągłego, nerwowego napięcia, każdy jej mięsień gotowy
do akcji. Minęły miesiące, zanim przestała gwałtownie reagować na każdy nagły
ruch w kąciku jej oka, miesiące, nim mogła spojrzeć na coś metalowego czy
mechanicznego bez ścisku w żołądku. Teraz wiedziała, że robiła źle, ignorując
to. Przedzierając się przez szok i traumę, odmawiając przyjęcia do wiadomości,
że robiła coś innego niż walka o przetrwanie - i gdyby była mniej szczęśliwa
lub trafiła na ludzi mniej wyrozumiałych,
z pewnością przeszłaby kompletne i nieodwołalne załamanie nerwowe.
Teraz
wiedziała lepiej. Kiedykolwiek poczuła ten zimny ucisk, robiła krok wstecz i
analizowała swoje uczucia, zastanawiała się, co dokładnie go wywołało i
dlaczego jej reakcja była nieracjonalna. W skrócie, robiła dokładnie to, co
zabiłoby ją Tam. Nie powstrzymywało to uczucia, ale przynajmniej jej pomagało.
W
tym przypadku dwa słowa wystarczyły. Południowy wschód. Chell nie widziała
spadającej gwiazdy, spała wtedy w swej osobliwej, małej sypialni, śniąc
niespokojnie o czymś, czego już nie pamiętała. Nie widziała jej, lecz nadal
byłaby dużo bardziej szczęśliwa, gdyby Aaron powiedział, że spadła, powiedzmy,
na południowym zachodzie, północy lub roztrzaskała się centralnie na głównej
ulicy, lub w jakimkolwiek innym kierunku na Ziemi, wszędzie, tylko nie na
północnym wschodzie.
To
stamtąd przyszła cztery lata temu, zakurzona wędrowniczka z zakrwawioną twarzą
i w sponiewieranym pomarańczowym kombinezonie, obwiązanym wokół jej talii.
Niezbyt dużo, lecz człowiek potrafi wiele zmienić w cztery lata. Szczególnie,
gdy boi się Boga za swoimi plecami.
No,
może nie do końca Boga, ale blisko.
Jej
przyjaciele wiedzieli o niej wystarczająco dużo; Aaron Halifax mógł
pieszczotliwie nazywać ją "Panną Tajemniczą", ale nikt nie dopytywał
się o jej przeszłość, nie odniosła także wrażenia, by ktokolwiek próbował. W
pewnym stopniu jej to nie zaskoczyło. Kilkadziesiąt lat temu - które żyły wciąż
we wspomnieniach starszych ludzi, takich jak jej sąsiad Lars Jenswold, będący
zaledwie chłopcem w czasach Kombinatu i ruchu oporu - świat był pełen ludzi jej podobnych. Samotni
wędrowcy bez przeszłości, którzy pojawiali się pewnego dnia i którzy nie byli
skłonni do zwierzeń. Chell miała wrażenie, że podejście do sprawy zrodzone z
konieczności przetrwało w późniejszych pokoleniach jako forma zwykłej uprzejmości.
Było
jej to na rękę. Wiedziała aż za dobrze, iż ludzie mają talent do interesowania
się najbardziej nieodpowiednimi rzeczami, a myśl, że któryś z jej nowych
przyjaciół mógłby zrobić się ciekawski i wpaść w śmiertelną pułapkę na
północnym wschodzie wystarczyła, by przyprawić ją o dreszcze, nawet w tym
ciepłym, słonecznym pokoju. Przyczynienie się do wysłania kogoś do tego piekła
wydawało się tak samo nieznośne, jak możliwość, iż sama zostanie tam
zaciągnięta.
Po
drugiej stronie pokoju radiowa bursztynowa lampka sygnału zamigotała na
czerwono, raz, drugi. Piosenka załamała się i ucichła, przerwana przez krótki,
niezwykle ostry szum.
Wyrwana
z nieprzyjemnych myśli, Chell szybko uniosła głowę i wpatrzyła się w radio,
które nie zachowywało się tak nigdy, od kiedy nabyła je trzy lata temu w
sklepie Aarona. Obserwowała jak lampka sygnału miota się jak uwięziony
świerszcz, błyska, gaśnie, błyska - stara dobra piosenka przebiła się na moment
silnie i wyraźnie, lecz po chwili zamilkła na dobre, zagłuszona radiowym szumem.
Chell
okrążyła stół, przechodząc nad skrzynką Aarona, i przeszła przez pokój,
sięgając do kontrolek radia - rzędu przycisków pod porysowanym ekranem LCD,
który zazwyczaj wyświetlał nazwę stacji. Teraz jednak widniał na nim tylko
bezsensowny zlepek cyfr, migający i zmieniający się co sekundę.
zzrrzzwwrrrzzchhh
BEEEEP.
Dźwięk był czysty i wyraźny, i
całkiem głośny. Chell cofnęła rękę, którą niemal już dotykała kontrolek. Stała
sztywno, dla bezpieczeństwa trzymając dłoń przed klatką piersiową, gdy radio zaczęło
mówić.
- ...teraz? Mam to... zrobić teraz?
Okej, okej, tylko spokojnie! Robię to, zaczynam właśnie teraz. W każdej chwili,
tylko dopracuję ten no, ogólny zarys tego, co mam powiedzieć, sprawdzę, czy mam
wypisane wszystkie sprawy na liście, według której... co ty robisz? Nie, ja
tylko-aaaAAAAAHH!- zakłócany przez szum ciężki
oddech.- Nie-nie
musiałaś tego robić! Przecież mówiłem! Pewnie do czegoś potrzebowałem tej
części! Och, masz oczywiste problemy z panowaniem nad gniewem, zdecydowanie.
Oczywiste problemy. Tylko mówię, mogłabyś chcieć się temu przyjrzeć...
NIEnienie! dobra już to robię.- pauza.
- Więc... er... witaj! Cześć. Cześć,
umm... cóż... Okazuje się, że sygnał z mojego... mojego cosia, nadajnikowego
cosia gdzieś w górze - długa historia - wysyła tę wiadomość na całkiem
spory obszar, więc, więc, um, jeśli tego słuchasz - a naprawdę, naprawdę mam
nadzieję, że tak, bo inaczej to wszystko byłoby trochę bezsensu, co nie,
mógłbym równie dobrze gadać sam do siebie. W pomieszczeniu, sam na sam, mówiąc.
Tylko do siebie, nikt nie słucha, tylko ja. Mam nadzieję, że tak nie jest.
Dobrze... gdzie ja byłem? Acha, jeśli tego słuchasz, nie ma sensu tłumaczyć,
kto mówi, bo na pewno wiesz bez większego namysłu.
Napięta cisza. Chell nie
poruszyła się prawie wcale, jeśli nie liczyć opuszczenia nieco ręki. Bardzo
uważny obserwator mógłby dostrzec, że puls przyspieszył na jej szyi, a szczęka
zacisnęła się.
- Tu Wheatley, przy okazji. Tak tylko
na wypadek, gdybyś nie pamiętała, gdybyś odniosła jakiś poważny uraz głowy...
ponownie... i zupełnie straciła pamięć - znowu, liczę, że tak nie jest. Och,
chwila, chociaż... jak tak o tym myślę, jeśli tak jest,
jeśli naprawdę całkowicie straciłaś pamięć i nie
masz zielonego pojęcia kim jestem i o czym mówię, wszystko, co musisz wiedzieć,
to że jestem, eee, kimś w rodzaju starego przyjaciela. Twojego-twojego
najlepszego przyjaciela, w rzeczy samej. Najlepszego przyjaciela, sięgającego
czasem daleko, bardzo daleko, i będziesz chciała mi
pomóc, bo, cóż, no wiesz, to właśnie robią przyjaciele. Umm... wracając do
tematu, jeśli jednak nie straciłaś pamięci, to wiesz, oczywiście, że to całe,
to całe "najlepszy przyjaciel" to kupa bredni. Wybacz. Chociaż,
musisz przyznać, warto było spróbować. Jestem trochę zdesperowany, szczerze
mówiąc.- nerwowy śmiech.
- Rzecz w tym - przygotuj się na szok
- nie jestem już w kosmosie. Nie jestem w kosmosie, do niedawna byłem, ale już
nie. Teraz, er, jeśli słuchasz i nie straciłaś pamięci, będziesz wiedziała,
gdzie jestem teraz. Nie będę się w to zagłębiał, to dość oczywiste, po prostu
pomyśl o... o pierwszym miejscu, które przyjdzie ci na myśl, dobra? Tak!
Właśnie to! Załapałaś. Tam właśnie jestem. I - to jest właśnie sedno sprawy
jako takie, naprawdę już przechodząc do rzeczy - miałem... nadzieję... że
mogłabyś przyjść i... i mnie stąd wyciągnąć.
Jego głos skoczył i złamał się.
- Tak, wiem co myślisz - czemu,
prawda? Czemu powinnam? Czemu powinnam ryzykować życiem dla tego totalnego
drania, który próbował mnie zamordować, kiedy chciałam uciec? I wiesz co... to
naprawdę dobre pytanie. Tak dobre, w rzeczy samej, że na razie nie mogę wyjść z
żadną dobrą odpowiedzią. Ale pracuję nad tym! Zdecydowanie nad tym pracuję,
pewnie będę miał dla ciebie naprawdę dobrą odpowiedź lada chwila. Znaczy się,
nie będę cię okłamywał, jeśli wrócisz, prawdopodobnie zginiesz. Statystycznie
rzecz ujmując szanse są jakoś dziesięć do jednego, że zostaniesz
zabita, jeśli wrócisz. Znaczy się, poważnie, ja
bym nie przyszedł, gdybym był na twoim miejscu. Haha, nie, bez szans, gdybym
był tobą, po prostu wyłączyłbym to, na czym mnie słuchasz i odszedł. Ale nie
rób tego!- jego głos podskoczył w kolejnej
panicznej nucie.
- Proszę nie rób tego, proszę nie
rób tego, nie wiem nawet, czemu o tym wspomniałem. Szczerze mówiąc, naprawdę
poważnie doceniłbym, gdybyś zignorowała praktycznie wszystko, co powiedziałem,
wyrzuciła przez okno i jednak przyszła mnie uratować. Ciągle nie mogę wymyślić
żadnego powodu, czemu powinnaś, jeśli mam być szczery... wciąż nad
tym pracuję. Jeśli to... jeśli to pomoże, nigdy tak naprawdę nie chciałem, by
cokolwiek takiego się stało, no wiesz, to wszystko... znaczy się, żałuję, że
nie trzymaliśmy się naszego początkowego planu, pamiętasz? Pamiętasz go?
Wyłączyć Jej neurotoksynę, unieszkodliwić wieżyczki i zmusić Ją, by nas
wypuściła. No, to był dobry plan. Wtedy oboje byśmy wyszli, razem, ty i ja.
Partnerzy w zbrodni. Holmes i Watson. Dwaj muszkieterowie. Wheatley i...
bełkoczę, bełkoczę, przepraszam za to, myślę, że... ta ostatnia rzecz którą ze
mnie wyjęła sprawia, że ciągle czuję ten przymus gadania w kółko i w kółko o
rzeczach z przeszłości. Cóż... iii... myślę, że zaraz skończy mi się czas, tak
właściwie, ten coś wyjdzie z zasięgu za moment i nie wróci przez najbliższe
mniej więcej dwadzieścia cztery godziny, najwyraźniej. Więc... tak. Szybkie
podsumowanie, na wypadek, gdybyś zgubiła nieco wątek...
Głos Wheatley'ego opadł,
skrzecząc, nisko i niemal, niemal beznadziejnie.
- Po prostu... proszę, przyjdź mnie
stąd zabrać. Proszę. Dosłownie cię błagam. Na kolanach. Takie wyrażenie,
oczywiście, gdybym miał kolana, właśnie bym na nich był. Nie obchodzi mnie, co
zrobisz ze mną później, dezaktywujesz mnie, użyjesz jako przycisku do papieru
czy jako piłki do footballu - nie dbam o to! Tylko proszę, proszę nie zostawiaj
mnie z Nią. I, i, o jeju! Zapomniałem! Zapomniałem, nie wierzę, że
zapomniałem... więc, okej, oto nadchodzi, umm, wiem, że teraz nie ma to znaczenia,
ale naprawdę, szczerze, szczerze przppwvvrchhwrzzzhhh
BEEEEP.
Małe zielone światełko
zamigotało, by po chwili rozbłysnąć na dobre. Ciepłe, pachnące chlebem wnętrze
piekarni po raz kolejny wypełniła cicha, konkurująca z szumem melodia. Chell
pochyliła się nad ladą, oddychając głęboko i próbując poukładać myśli.
Nie zajęło jej to zbyt wiele. Z
natury była stanowcza i konsekwentna - wszystko miała poszufladkowane, nie
zostawiając sobie miejsca na wątpliwości. Jej silny, zdolny do adaptacji zmysł
logiki i niecodzienna zdolność określania priorytetów jaką jej dawał
utrzymywały ją przy życiu w sytuacjach, w których nie poradziłaby sobie mniej
pragmatyczna kobieta. Wyłączyła radio, przez chwilę czy dwie wsłuchiwała się w
ciszę, po czym wyszła z pokoju. Z pozoru jej twarz była tak samo spokojna, jak
zanim radio zaczęło mówić, lecz w rzeczywistości zacisnęła szczękę, a krew
szybko płynęła w jej żyłach. Wyglądała doroślej niż przed chwilą - doroślej i o
wiele bardziej hardo.
W kuchni znajdowała się szafka -
nie będąca w praktyce niczym więcej, niż małą odseparowaną przestrzenią przy
piecu, ze sprytnie zakamuflowanymi drzwiczkami z malowanej sosny. Otworzyła ją,
zanurkowała i wyłoniła się z włosami pełnymi pajęczyn i solidnym plecakiem z
serży w dłoniach. Inną rzeczą, która wyróżniała Chell była definicja nadziei.
Dla większości ludzi "nadzieja" oznaczała coś puchatego, trudnego do
określenia, ulotne życzenie, by sprawy szły po ich myśli. Dla Chell z drugiej
strony nie było w niej nic ulotnego. Zbyt dużo jej odebrano, zmiażdżono,
pocięto, poszatkowano, podeptano i oddano w poręcznej skompresowanej formie
kostki, by nadal wierzyła w tę bezsensowną tęsknotę. Kiedy miała na coś
nadzieję, skupiała całą swą wolę - przerażającą, jednotorową, żelazną wolę - na
upewnieniu się, że stanie się to rzeczywistością.
Miała nadzieję, że nigdy, przenigdy nie będzie musiała ponownie Tam pójść. Przez
cztery lata wydawało się, że jej nadzieja się spełniła. Jednak jakaś jej część
- ta sama przerażona, zniszczona część, która dźgała ją od czasu do czasu gdy
otrzymała alarmujący sygnał lub zobaczyła odsłonięte przewody wystające z tyłu
jakiejś maszyny - w to nie wierzyła. Nie mogła uwierzyć, że udało jej się
uciec, że nic już nigdy nie wróci, by rozerwać jej nowe, bezpieczne, z trudem
osiągnięte życie i nie zaciągnie jej z powrotem w ten koszmar. Sama nadzieja jej nie wystarczyła, więc zabezpieczyła się solidnie na wszelki
wypadek, a to, co przygotowała, ciążyło teraz w jej dłoniach, gdy skocznym
krokiem wracała do frontowego pomieszczenia i wyrzucała zawartość plecaka na
kanapę. Latarka, baterie, kompas, apteczka. Środki przeciwbólowe, maseczka
higieniczna, owinięta w papier czerwona kreda. Scyzoryk, zapałki, taśma
sportowa, krótki łom na karabinku i spory kawałek materiału, otaczający kilka
innych, wypukłych przedmiotów. Wszystko podwójnie owinięte folią, zamknięte w
wodoszczelnej torbie.
Chell wpatrywała się chwilę w ową
mieszaninę rzeczy, sprawdziła wnętrze materiału, rozkładając jego zawartość na
zniszczonej, lnianej płachcie, a wszystko inne spakowała ponownie do plecaka.
Szeroko wyciągnęła szufladę spod stołu i przejrzała kilka kartek, zanim
znalazła tę, której szukała: duży, matowy kawałek papieru pakowego, który
złożyła na cztery i wepchnęła do kieszeni starych jeansów, tak głęboko i bezpiecznie
jak tylko się dało.
Zrobiwszy to, zarzuciła plecak na
jedno ramię, by sprawdzić jego wagę, po czym udała się schodami na górę.
Za nią na kanapie leżało w
rzędzie sześć wypukłych przedmiotów, które wyjęła z materiału, całkiem
niewinnie wylegując się w promieniach słońca. Z daleka wyglądały jak kawałki
nieupieczonego ciasta.
Nadzieja to jedno, ale Chell
wierzyła w zabezpieczenie.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
-
To było żałosne.
Głos
wypełnił małą, ciemną komorę.
-
Wiem, że o to chodziło, ale postanowiłam
i tak ci to uświadomić. W rzeczy samej, na wypadek gdybyś nie słuchał,
uświadomię ci to ponownie. To było żałosne.
Cisza.
- Skoro choć raz dla odmiany nie gadasz,
założę, że się ze mną zgadzasz. Nawet jeśli ona jest w zasięgu urządzenia, myślisz, że naprawdę przyjdzie, by cię uratować
po tym kretyńskim bełkocie, który właśnie wyszedł z twych ust? Wiesz co? byłbyś
idealnym kandydatem na posadę, którą właśnie wymyśliłam. Mówca demotywujący.
Mógłbyś na prawo i lewo prowadzić seminaria dla ludzi ambitnych i inspirować
ich do poddania się zanim nawet zaczęli. Jednak patrząc na to z pozytywnej
strony, jeśli szła już na ratunek,
kiedy to usłyszała, przynajmniej oszczędziłeś jej wysiłku.
-
Powinienem był jej powiedzieć.- wymamrotał Wheatley. Gdy ze zgrzytem otworzył
swe oko, gąszcz mechanicznych rąk i kabli, który trzymał go nad ziemią
zakołysał się lekko. Niektóre z nich nadal tkwiły w jego obudowie, ale
paraliżujące szarpnięcia uważnie zakodowanego, syntetyzowanego bólu ustały na
moment.- Powinienem był jej powiedzieć, dlaczego jej nie powiedziałem? "Przepraszam".
To wszystko. "Przepraszam". Ćwiczyłem to tyle razy, setki razy,
cholerne setki...!
Drgnął.
Iskry posypały się po brudnej podłodze.
-
Dlaczego po prostu tego nie powiedziałem?
-
Ponieważ jesteś debilem.
Pęknięta
niebieska soczewka, dająca najwięcej światła w komorze, rozbłysła słabo.
-
Nie jestem debilem.
-
Tak, jesteś. Na twoim miejscu jednak bym
się tym nie martwiła - tak zostałeś zaprogramowany. Nie mógłbyś być nikim
innym. Z drugiej strony, w twoim programowaniu nie ma nic o zupełnym zdradzaniu
ludzi, którzy liczyli na twoją pomoc. To wszystko twoja własna zasługa, i
powinieneś czuć się z tym źle.
-
Nie nabiorę się na to.- powiedział Wheatley bez większego przekonania.-
Rozgryzłem twe podstępne sztuczki, paniusiu. Mówisz tak tylko, żebym poczuł się
potwornie. Ty... ty tylko tak mówisz,
co nie?
Dłuższa
cisza.
-
Err... halo?
-
Wybacz. Prowadziłam obliczenia odnośnie
tego, czy przyjdzie cię uratować czy nie i muszę przyznać, że wyniki nie są tak
złe jak myślałam. Szczerze mówiąc, są prawie... och, czekaj, mój błąd.
Zapomniałam przesunąć przecinek. Zaraz to zrobię.
Ciche,
wesołe bip.
-
O, miałam rację za pierwszym razem. Nie
ma szans. Po prostu będę musiała wymyślić coś innego. Wiesz co, zdaje się, że
większość ludzi powiedziałaby, iż twoja totalna porażka w przekonaniu jej do
przyjścia jest dla ciebie wystarczającą karą.
-
Powiedziałaby, tak...- rzekł Wheatley z nadzieją.- Ta, oto ja, dobrze ukarany,
pomyśleliby... czy, er, czy może i ty jakkolwiek skłaniasz się ku tej opinii
lub...?
Jej
śmiech przypominał odległą burzę.
-
A jak myślisz?
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
Idealne
jeziorko skąpane było w słońcu późnego poranka. Jedyne ślady, jakie pozostały
po dramatycznej scenie, która się tutaj rozegrała, to pręgi cofającej się fali
znaczące brzegi i nadpalone liście okolicznych drzew, wyglądające jakby ktoś
wyjątkowo entuzjastycznie grillował tuż pod nimi, odmawiając zapoznania się z leśnymi
zasadami przeciwpożarowymi. Chell stała na najwyższym brzegu, patrząc na
czystą, przypominającą lustro taflę. Pomimo jej przejrzystości nie widać było
dna - przeszkadzały w tym odbicia drzew, toteż nie można było ocenić
głębokości. Wiele dróg prowadziło do Tego Miejsca - wiedziała, że
prawdopodobnie więcej, niż do tej pory odkryła - ale na pierwszy rzut oka
wiedziała, że coś się tu wydarzyło. Jeśli on
był tędy wciągnięty, istniała drobna szansa, że przejście zabierze ją wprost do
niego. Gdy miało się z Nią do
czynienia, każdy dodatkowy łut szczęścia pomagał. Poprawiła ułożenie plecaka,
zerwała liść klona srebrzystego ze zwisającej gałęzi i rzuciła go, obserwując
uważnie, jak opada łagodnie i ląduje w wodzie. Przez chwilę dryfował, wywołując
zmarszczki na powierzchni, a potem zniknął. Jej bystry wzrok zarejestrował go
jeszcze przez sekundę pod wodą - jasna plama zieleni, oddalająca się,
znikająca.
Ponownie
poprawiła plecak i pochyliła się, by lepiej ułożyć jeden z lśniących,
czarno-białych butów. Czuła się potwornie naturalnie, chodząc cały czas na
palcach, utrzymywana na długich, zakrzywionych, metalowych podparciach. Wcale
nie podobało jej się, jak były dla niej wygodne i jak szybko ponownie odkryła
swój talent do poruszania się w nich niemal perfekcyjnie, pozwalając, by
podparcia zaabsorbowały każde szarpnięcie czy wstrząs.
Dzień
był piękny. Przez moment - ale tylko przez moment - spojrzała w niebo,
zapamiętując jego dokładny niebieski odcień, bryzę, zapach ziemi i trawy,
ciepło promieni słonecznych na skórze.
Nie
ociągała się zbyt długo. Za bardzo wyglądałoby to jak pożegnanie.
Podeszła
do krawędzi, wzięła głęboki wdech, wyciągnęła ręce i zanurkowała.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
Lodowato
zimna woda uderzyła ją niczym cios w brzuch. Popłynęła w dół, a powietrze
utkwione dotychczas w jej ubraniach i włosach znaczyło jej drogę srebrnymi
wstęgami.
Niemal
natychmiast, gdy wytraciła pęd, poczuła coś innego. Szalony prąd głębinowy,
zbyt potężny, by powstał przez przypadek, nieustannie ssący wodę zasilanego
źródłem jeziora poniżej złudnie spokojnej powierzchni. Chwycił Chell jak
zabawkę zassaną do odkurzacza, ciągnąc ją prosto w kierunku ciemnego dna.
Obróciwszy
się stopami w dół, otworzyła oczy i ujrzała, że zmierza prosto w czarną
otchłań, wejście rury szerokiej na przynajmniej dwa metry. Jedno niewyraźne
przez wodę spojrzenie na resztę dna, gdy rura wciągała ją w siebie, pokazało
jej dziesiątki kolejnych - ogromna, regularna siatka głodnych czarnych dziur
pokrywających cały dół, tak czysty i bez życia jak ziemia pokryta asfaltem.
Skrzyżowała
ręce na piersi i napięła się jak tylko mogła. Czarna jama pędziła jej na
spotkanie, a potem ją połknęła, ślepą, głuchą, z uszami wypełnionymi
dzwonieniem i hukiem, a żołądkiem przewracającym się do góry nogami, gdy
pędziła rurą w dół. Zwyczajne kierunki szybko przestały mieć jakikolwiek sens,
jako że bez przerwy ciskało nią w lewo, w prawo i na boki, razem z całą masą
otaczającej ją wody. Rura skręcała i obracała się, prowadząc niewidoczną drogą
setki metrów w dół do nieznanego końca.
Nagła
fala zimnej wody uderzyła ją z boku, przyciskając do gładkiej ściany. Zgadła -
zgodnie z prawdą - że właśnie minęła skrzyżowanie, gdzie jej rura łączyła się z
kolejną. Wokół panowała absolutna ciemność, a wzburzona woda naciskała na nią,
pchając się jej do nosa i gardła. Zaczynała już czuć niebezpieczeństwo; płuca
wydawały się ciężkie, ciśnienie w skroniach wzrastało. Kończył jej się czas.
Zaczęła
nasłuchiwać i zdała sobie sprawę, że huk pompowanej wody brzmi nieco inaczej
przed nią. Coś się zmieniało, dezorientujący hałas był nieco lżejszy, mniej
rezonował - a teraz zauważyła, że ciemność nie była już tak nieprzenikniona,
skądś napływało światło i dostrzegała już białe fragmenty swoich butów.
Powietrze,
potrzebowała powietrza, chęć jej
ciała do wzięcia wdechu zaczynała być desperackim żądaniem, a jedyne, co mogła
zrobić to powstrzymać się przed nabraniem w płuca wody. Czuła łomotanie w
skroniach, a jej klatka piersiowa wydawała się być pełna gorących kamieni.
Czerń ustąpiła przyćmionemu szarawemu światłu, a ona skręciła się desperacko, bijąc
rękami ściany rury - i uderzyła w coś z ogromną prędkością.
Tylko
czystym szczęściem Chell wylądowała na siatce filtrującej nogami, a buty wykonały
swoje zadanie nawet pod wodą, absorbując wstrząs i tym samym ratując ją przed
zemdleniem - które, w tej sytuacji, byłoby śmiertelne. Szarpnięcie pozbawiło ją
jednak resztek tlenu, który w postaci małych bąbelków wydobył się z jej ust i
pomknął przez filtr. Prąd wody przycisnął ją do niego jak robaka, a jej
uderzające ręce nie robiły nic prócz wysyłania tłumionych wibracji przez twarde
szkło. Szamocząc się, zamroczona, po omacku przeszukała swój pas. Karabinek -
zazwyczaj dziecinnie prosty do otworzenia - wydawał się niemożliwą do
rozwiązania, kosmiczną łamigłówką, ale w końcu ustąpił.
Jej
wizję powoli zamraczały ciemne plamy. Chell ugryzła się w język, by nieco się
rozbudzić, poczuła smak krwi, podparła się na kracie, krzyknęła niemo, bez
powietrza i zamachnęła się łomem na szkło.
KRRSSZZZ.
Gwałtowna
fontanna wody i potłuczonego szkła buchnęła z rury prosto w suche, pełne kurzu
powietrze. Chell wypadła razem z nią, słaba, lądując całym ciałem na kładce
trzy metry poniżej. Kaszląc i skręcając
się, wypełzła spod strumienia wody
ciągle wylewającego się z potłuczonej rury, obróciła się twarzą w dół i
zwymiotowała ogromną ilością wody wprost przez stalową kratę.
Łapiąc
oddech i wycierając usta wierzchem dłoni, odwróciła się i spojrzała w górę na
mętną nieskończoność wijących się, wypełnionych wodą szklanych rur. Ta, z
której wypadła, ciągnęła się w górę jeszcze jakieś trzydzieści metrów od
miejsca rozbicia szkła, a potem nikła w mroku; za łamiącym obraz wodospadem
wody ledwo dostrzec mogła linię grubych, drukowanych liter, biegnących wzdłuż
na szkle.
RURA CHŁODNICZA G-0052
Podciągnęła
się na poręczy kładki, odrzucając mokre włosy z twarzy, oddychając ciężko - po
części by odzyskać normalny rytm, po części by upewnić się, że jeszcze była w stanie. Powietrze śmierdziało
suchym kurzem, niebezpiecznym zapachem ozonu, przypominającym nieświeży oddech.
W tle słychać było delikatny szum, nieustający, niski i buczący, wystarczający,
by powiedzieć każdemu, kto ma przynajmniej jedno ucho, że to miejsce w żadnej
mierze nie jest martwe, nawet jeśli na takie wygląda. Ona i tak o tym
wiedziała, miałaby to przeczucie nawet, gdyby ogłuchła przez tę podwodną podróż
- placówka wciąż była żywa, a to znaczyło, że gdzieś w jej sercu - w samym
środku sieci - także Ona.
Chell
zarzuciła na plecy swój przemoczony plecak, wybrała kierunek i ruszyła w
podskokach. Prawie utonęła i oszukała śmierć najmniejszą z najmniejszych szans,
jasny świat na powierzchni już wydawał się nierealnym snem, a każde echo jej
kroku zabierało ją głębiej do Piekła, lecz wciąż czuła, jak uśmiecha się bardzo
delikatnie i bardzo ponuro.
Udało
jej się wejść.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
"W zasadzie to
dlaczego musimy w tej chwili iść?"
Wezwanie windy z powrotem wymagało
od jego nowego, boskiego ciała tak niewiele wysiłku, że prawie tego nie poczuł.
Na jego rozkaz zwolniła, zatrzymała się i zaczęła opadać ku podłodze komory.
Na jakimś mało znaczącym, ledwo
dostrzegalnym poziomie świadomości zauważył jej wyraz twarzy, pogłębiający się
szok i ból i przerażenie wymalowane w jej oczach, ale była tak daleko i taka,
taka mała, i co tak w ogóle te jej wszystkie,
malutkie ludzkie myśli i uczucia znaczyły dla niego, co? On był wszystkim,
teraz, wszystkim, cała placówka
podlegała jego kontroli, czuł każdy jej centymetr, każdą komorę i kładkę,
każde urządzenie i panel i program i obwód, wszystko JEGO JEGO JEGO...!
Próbował powiedzieć jej jakie to wspaniałe uczucie, jak niesamowicie
było dla odmiany zarządzać wszystkim, a nie być tylko nieistotną małą rzeczą, ignorowaną i pomiataną, czymś, co musiało
prosić, błagać i płaszczyć się, by wzięto pod uwagę jego zdanie, jeśli w ogóle
je brano. Próbował jej to pokazać, tę cudowną wolność sprawiania, że wszystko,
absolutnie wszystko, czego chciał
stawało się rzeczywistością w mgnieniu oka, pstryknięciu przełącznika, impulsie
mikroprocesora. Prawdziwa potęga, prawdziwa autonomia i nieskończone, nieskończone możliwości.
A kiedy ona nawet nie próbowała
cieszyć się jego sukcesem, kiedy jedynym co dostrzegł na jej głupiej małej
organicznej twarzy był nieznany mu wcześniej narastający gniew... i coś
jeszcze, nie tak nieznane, twarde, zdeterminowane
spojrzenie, które w tej sytuacji ani
trochę mu się nie spodobało - cóż, zdenerwował się.
Nie mogła się cieszyć z jego
szczęścia, prawda? Nie obchodziło jej, że czekał, pragnął i marzył o czymś
takim bardzo, bardzo długo, że to, właśnie tu i teraz, był najlepszy,
najwspanialszy moment całego jego długiego, nudnego, żałośnie bezsensownego,
małego sztucznego życia. Nie obchodziło jej, że w tym niesamowitym ciele w końcu miał szansę Coś Zmienić, w końcu raz na zawsze
udowodnić, że nie był tylko stratą
części elektronicznych, że nie był
porażką, och nie, że mu do tego daleko, a z jego fantastycznymi pomysłami
będzie dużo lepiej tym miejscem zarządzał niż szalona-obłąkana-świrnięta skrajnie
mordercza Ona. Nie. Małej Panny W-Tak-Ogromnym-Pośpiechu nie obchodziło nic z
tego. Wszystko, o co dbała to jej własna, samolubna, mięsista skóra. A potem
Ona rozwścieczyła go jeszcze bardziej, a z jego ograniczonymi procesami
poznawczymi wciąż przelewającymi się do niewyobrażalnie rozległych terabajtów
nowych zdolności był bardziej wściekły niż kiedykolwiek wcześniej, kiedykolwiek, tak, tak wściekły, że jego jedyny
wspaniały moment w centrum zainteresowania psuły Jej docinki i jasne oskarżenie
w palącym, milczącym spojrzeniu tej drugiej. I wsadził Ją do kartofla i
wepchnął Ją - wepchnął je obie - w przepaść pod placówką i tylko wtedy, tylko w
tym ostatnim momencie przelotnie błysnęła mu myśl co ja zrobiłem ja nigdy
nie chciałem...
Ale była zbyt mała i zbyt późno, a
on był teraz taki wielki i ważny i miał tyle do zrobienia, tak wiele mógł zrobić bez niej, kręcącej się pod nogami,
hamującej go, stającej między nim a tym, czego naprawdę chciał i miał jeszcze
tę myśl: czyż to nie dobry pomysł, by stworzyć kilka testów? Nic wymyślnego,
tylko kilka przycisków, dziwaczna kostka, kilka naprawdę prostych łamigłówek,
by zrozumieć, jak dokładnie działa to miejsce, i dlaczego niby nie, skoro teraz
on tym kierował i oooOn kierował wszystkim i w pewnym sensie bardzo, bardzo chciał testować. Czuł
mętnie, że jeszcze niedawno miał inne priorytety, ale one się teraz nie
liczyły, nic się nie liczyło, ponieważ On zarządzał i mógł testować i wszystko miało być w porządku. Wszystko
miało być w po-rzą-decz-ku.
I może mały, malutki głosik mówił inaczej, lecz On nie musiał słuchać. Nikt inny nie słuchał, nikt
nigdy, nigdy nie słuchał głupiego, nic nie znaczącego starego Wheatley'ego, a
teraz wszyscy oni mogli cholernie dobrze zobaczyć, jak im się podoba...
ona
słuchała ona słuchała ona słuchała, krzyczał
maleńki głosik, raniąc sobie obwody, które miał zamiast płuc i procesor mowy,
który miał zamiast gardła, by krzyczeć tak głośno - ale musiał, musiał się
przedrzeć do Niego, tego który zrobił wszystkie to okropne rzeczy, i sprawić,
by przestał. No dobrze, nie miało to
większego sensu, ale musiał spróbować, bo może jeśli krzyczałby wystarczająco
głośno, w końcu by siebie usłyszał, i chociaż nie zadziałało to jeszcze ani
razu, to może, może tym razem...
A
potem nastało zimno i ciemność, a złącza wczepione w jego porty zaiskrzyły,
trzasnęły i przywróciły go do rzeczywistości. Znów był sobą, malutkim i
bezradnym, czującym ból w każdym kawałku dokładnie złożonego sztucznego systemu
nerwowego, którego naprawdę, naprawdę chciałby nie mieć i ogólnie rzecz ujmując,
nie był to jego dobry dzień.
-
Dobre wieści,- powiedziała.- pomyślałam, że ten trzyminutowy urywek
wspomnień, którego właśnie doświadczasz po raz sześćdziesiąty ósmy może robić
się nieco nudny, więc rozejrzałam się i zgadnij co? Okazuje się, że mój system
zrobił kopię wszystkich akcji, które podjąłeś, próbując prowadzić tę placówkę i
zawiodłeś. To znaczy, że mamy pełny zestaw danych o każdej złej decyzji, jaką
podjąłeś. Skompiluję najciekawsze urywki. Wciąż będziesz przeżywał to w kółko i
w kółko, ale efekty będą lepsze i może nawet dodam muzykę. Z drugiej strony,
może jasne napisy ładną, wielką czcionką byłyby bardziej odpowiednie do twojego
poziomu...
Przerwał
jej dźwięk alarmu. Było to wysokie, pilne zawodzenie, akompaniowane przez
tandetne nagranie, brzmiące jakby zrobione było przez spiętego spikera
radiowego z lat pięćdziesiątych w skarpecie na głowie.
-
Uwaga. Niezidentyfikowany spadek ciśnienia w podstawowym systemie chłodniczym.
Obecna wydajność systemu: osiemdziesiąt pięć procent.
-
To dziwne.- powiedziała.- Kilka miesięcy temu na pewno naprawiałam
cały ten problem z utkniętą w rurze gromadą utoniętych jeleni, więc to nie może
być to. Och, cóż. Skoro już ja muszę uporać się z całą tą bezużyteczną padliną
walającą się po ośrodku, zaraz wrócę. Nie odchodź nigdzie. To był żart, tak
przy okazji... Pomyślałam, że ci to powiem, bo nie dość, że nie potrafisz
zrobić niczego samemu, to jeszcze nie jesteś wystarczająco bystry, by pojąć
koncept sarkazmu.
-
Obecna wydajność systemu chłodzącego: siedemdziesiąt pięć procent.- powiedział
zadręczony, stłumiony skarpetą na głowie głos spikera do wtóru alarmowi.
-
A propos bezużytecznej padliny walającej
się po placówce, zostawiam ci zarządzanie tą komorą, gdy mnie nie będzie.
Możesz udawać, że to twoja własna placówka i że jesteś osobą, która mogłaby
prowadzić placówkę bez kompletnego jej zniszczenia przez obrzydliwą
niekompetencję. Baw się dobrze.
Jedyne
światło padające dotychczas na poczerniałą obudowę Wheatley'ego zbladło i
przemieściło się pod podłogę, zostawiając za sobą jedynie przyćmione
przebłyski. Gąszcz kabli i mechanicznych rąk, którymi był przytrzymywany
rozluźnił się trochę, a atmosfera w małej, ciemnej komorze zrobiła się nieco
lżejsza, ze "skrajnie wrogiej" na "zimną i przygnębiającą".
Zmiana była subtelna, lecz wciąż wystarczająca by wiedział, że - przynajmniej
na ten moment - śmiercionośny laserowy punkcik Jej uwagi skierowany został
gdzie indziej.
Przez
jego brak cisza stała się ogłuszająca.
-
Och tak?- powiedział Wheatley trzęsącym się głosem po pięciu czy sześciu
minutach.- Ta, a-a... może ty
mogłabyś udawać, że nie jesteś...
totalną krową!
Pauza.
-
Cóż, muszę przyznać... to nie była najlepsza riposta, nie najlepsza. Nie za
bardzo... mam tutaj z czym pracować, serio.
Westchnął.
Bardzo długim, ciężkim westchnięciem, przekraczającym możliwości jego
przepracowanego procesora mowy, który zaskrzeczał nieco.
- Więc... idąc w tym kierunku, co ja tu mogę wykorzystać? Mam... no cóż, mam...
mam... o, wciąż widzę! Tak jakby. I słyszę, wciąż słyszę, cały czas mam swój
słuch, wspaniale - i... er... nie za wiele więcej, szczerze mówiąc. Ale to
dobry początek! Zdecydowanie dobry początek, jeśli zamierzam się stąd wydostać,
wzrok i słuch znajdą się na liście dziesięciu najprzydatniejszych umiejętności.
Pięciu najprzydatniejszych, nawet. Możliwość poruszania się też, to kolejna z
tych ważnych, szkoda że jej nie mam, ale... ale ja...
Kolejne
głębokie westchnięcie.
-
Ja... naprawdę nie wiem, kogo próbuję oszukać, szczerze mówiąc. Nig-nigdy się
stąd nie wyrwę, prawda?
Drgnął
kilka razy, potem znieruchomiał. Po dłuższej chwili, jako że nic w tej małej,
ciemnej komorze nie zamierzało odpowiedzieć, zrobił to sam.
-
Nigdy się stąd nie wyrwę.
I
w tym właśnie momencie ściana wybuchła.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
Rozumowanie
Chell od zawsze było proste. Napotkawszy problem, automatycznie zawężała go do
jak najmniejszej ilości czynników, usuwając wszystkie zbędne szczegóły, by
lepiej zrozumieć, czym dokładnie był
i obdzierała go ze wszystkich ozdóbek scenograficznych. W tym przypadku problem
stanowiła pusta, zrobiona z paneli ściana, zagradzająca jej drogę. Rura
chłodnicza, za którą podążała już od małej nieskończoności ciemnych, wąskich
kładek, znikała w ścianie jakieś pięć metrów nad nią.
Wybór
był prosty: albo wracała całą tę długą drogę w ciemności aż do najbliższego
skrzyżowania, albo robiła coś z tą ścianą. Może i nie miała portal guna do
pomocy, ale gdy tylko skończyła oporządzać jeden z wypukłych przedmiotów,
zwitek drutu i własnoręcznie robiony siarkowy zapalnik, wycofała się na
bezpieczną odległość i obserwowała, jak ściana wybucha krótkim rykiem gruzu i
brudnych płomieni; poczuła prawdziwą satysfakcję z dobrze wykonanej roboty.
Najwyraźniej
Jej zapewnienia, że wszystkie
technologie Aperture pozostaną sprawne do temperatury czterech tysięcy stopni
Kelvina nie odnosiło się do architektury. Eksplozja zniszczyła częściowo dwa
panele, a resztę rozrzuciła w różne fantastyczne kąty, pozostawiając dla niej
dziurę wystarczająco dużą, by przez nią przeszła.
Znalazła
się w małej, ciemnej komorze. Pierwszy ogląd ukazał jej ogromną ilość
wzburzonego pyłu i dymu w powietrzu, mnóstwo gruzu i ruch; coś, co drgało i iskrzyło się w świetle jej latarki, zaczęła
się więc wycofywać, wolną ręką sięgając łomu przy pasie.
-
Uhhh. Co... co się właśnie staaAAAHHH! OŚLEPŁEM! OŚ- och, to tylko światło.
Koniec paniki.
Chell
opuściła łom.
-
Ale... ale może to jednak moje oko, moje ślepię jest ślepe- ooch, kalambur
niezamierzony, choć całkiem dobry, no nie, zostawię go sobie na później...
halo? Jest tu kto? Jeśli ktoś tu jest, a to nie tylko ja się psuję, czy
mógłby... czy mógłby nie świecić mi prosto w twarz, proszę? To niezbyt pomaga,
a w rzeczy samej boli, nawet bardzo, więc doceniłbym, gdyby wyłączyć...
Klik.
-
Dzięki, tak dużo lepiej.- powiedział Wheatley, nie do końca rozumiejąc, co się
działo. Wybuch wyrwał go z jednej strony mechanicznym rękom, sprawiając, że
dyndał teraz bokiem z pozostałych, niczym ostatnia piłeczka w bardzo kiepsko
wykonanej kołysce Newtona. Jego oko, którego połamana, okopcona soczewka
wcześniej skurczyła się w jasnym świetle latarki do małego punkciku, a teraz
się rozszerzyła, mrugnęło w jej kierunku.
-
Hej... hej, podejdź tu! Hej, podejdź bliżej... to nie... nie? To...
Przez
moment oko błysnęło jaśniejszym stratosferycznym niebieskim. Chell została
przez nie oświetlona, rzucając ogromny, ciemny cień na zniszczoną ścianę.
-
To ty!
Ulga,
zachwyt, niedowierzanie, zaskoczenie; słowa nie oddają uczuć, które Wheatley
zdołał włożyć w te dwie sylaby. Jego oko z radości wykonało skrzypiąco całą
okrągłą trzystusześćdziesięciostopniową pętlę, a on śmiał się niekontrolowanie,
jego głos podskakiwał wywołanymi szokiem drganiami, jak na kolejce w wesołym
miasteczku.
-
To ty! To ty, wróciłaś! Ty
naprawdę... och, nie masz pojęcia,
jak bardzo się cieszę, że cię widzę. Oh, nie mogę w to uwierzyć. To nie może dziać się naprawdę, to nie...
o, czekaj, może się nie dzieje.
Źrenica
skurczyła się w nagłym przerażeniu.
-
O Boże... ej, czy mogłabyś mnie szturchnąć czy... walnąć mnie czy coś, tylko
delikatnie, nie za mocno!, żeby udowodnić, tak dla stuprocentowej pewności, że
mi się to wszystko tylko nie widzi? Bo... widziałem ostatnio bardzo dużo
dziwnych rzeczy - stres, myślę, że przez stres, i to, że Ona namieszała mi we
wnętrznościach, to też mogło się przyczynić...
Chell,
do tej pory uważnie studiująca gąszcz mechanicznych części wciśniętych w
obudowę Wheatley'ego, złapała go mocno w zgięcie jednej ręki, drugą, wolną, chwyciła
mechaniczne ręce i z wielką siłą szarpnęła cały ten technologiczny węzeł.
Rozległ się groźny syk, rozbłysło mnóstwo iskier i dał się słyszeć
rozdzierający krzyk.
-
GAAAHHH! Delikatnie, mówiłem
delikatnie... och, no popatrz, jestem wolny, dobra robota!... Imponujące ręczne
sterowanie zrobiłaś na tej ścianie, przy okazji...- kontynuował, gdy Chell
potrząsnęła swą zdrętwiałą od iskier ręką i zaczęła odpinać plecak.- Naprawdę
świetna robota, pierwsza klasa. Nie miałem pojęcia, że jesteś tak technicznie
zdolna. Och... co za uczucie, jesteś
widokiem, który cieszy oczy. Nadal nie mogę uwierzyć...
Zamilkł.
Coś zdawało się go dręczyć - oko skierował w dół, zmrużył je, kilka razy
spojrzał na nią nieśmiało, w jakiś sposób dając radę wyrazić niesamowicie
ogromne ilości poczucia winy jak na coś, co w rzeczy samej było metalową kulką
z okiem.
-
Czy mogę tylko powiedzieć, zanim pójdziemy dalej, że naprawdę... naprawdę
przepraszam. Za wszystko. Przepraszam, że byłem takim, takim potworem,
przepraszam, że byłem tak natrętny i poganiający i... er, no cóż, morderczy. W
stosunku do ciebie. Myliłem się, ty miałaś rację, nigdy nie powinienem był
próbować prowadzić tego miejsca samemu, i ja... cóż, na naprawdę...
Przerwał,
szukając lepszego, mocniejszego, gładszego, bardziej przekonującego słowa. Nie
znalazł.
-
...przepraszam.
Chell
porzuciła na chwilę szerokie paski plecaka i spojrzała na niego, klęcząc na
ponurej panelowej podłodze.
Nie
cieszyła się na myśl, że zobaczy go ponownie , nie po ich ostatnim rozstaniu,
nie po wszystkim, co się wydarzyło. Spodziewała się być wściekłą - i była, w
stopniu, który ją zaskoczył - cztery lata leczenia ran niezbyt pomogły na
palące poczucie oburzenia i bólu, który czuła przez całkowitą niesprawiedliwość,
z jaką ją traktował.
Lecz
wciąż...
Wciąż
nie miała żadnych wspomnień ze swego wcześniejszego
życia - jeśli jakieś w ogóle prowadziła. Pewne rzeczy sugerowały, że tak:
wiedza i zrozumienie, wyuczone zdolności, reakcje pamiętane przez jej ciało,
fakty, które znała, pomysły, które dzwoniły gdzieś w jej głowie... lecz nie
własne wspomnienia. Potrafiła szybko biegać i strzelać prosto, pojąć zjawiska
przestrzenne, jak na przykład piorun, ale nie wiedziała, gdzie mieszkała
wcześniej. Pamiętała, jak się jeździ autem, jak sprawić, by chleb rósł, ale nie
jak wyglądali jej rodzice. Wiedziała, gdzie na mapie leży Australia i kim byli
bracia Wright, ale nie znała własnego nazwiska.
Była
obudzona - świadoma - na bardzo
krótki okres, tylko by stoczyć tę piekielną pierwszą walkę, odbyć te godziny testów i przedrzeć się siłą przez
placówkę, wszystko, by się wydostać,
zawsze, by się wydostać, a jeśli
znaczyło to przejście po Jej trupie,
to niech i tak będzie. Chell nie miała wyrzutów sumienia. Jeśli próbowała zabić
morderczą sztuczną inteligencję, to tylko w obronie własnej. Możliwe, że inni,
bardziej szlachetni i etyczni od niej kłóciliby się, że skoro ma Ona własną świadomość i rozum, zabicie Jej byłoby nie lepsze od zwykłego
morderstwa i wstrzymaliby się w imię ludzkiej litości i współczucia.
I
ci wspaniali, wykształceni, etyczni ludzie, bez nawet cienia wątpliwości
zostaliby rozsmarowani po całej placówce.
Chell
została zrobiona z twardszej gliny. Walczyła dzielnie i przeżyła wszystko, co
zgotował jej los, przetrwała, zabiła Ją i
była już prawie, już prawie wolna...
A
potem - nic. Fragmenty wspomnień, niewyraźne, wspomagane środkami
uspokajającymi sny, długi, długi spoczynek, a później...
Był
pierwszym przyjaznym głosem, jaki słyszała w całym swoim pamiętanym życiu,
krótkim i bolesnym. Był jedyną znaną
jej rzeczą, nie stanowiącą przedłużenia Jej,
nie kierowaną Jej psychotyczną wolą.
I nawet jeśli jego cele były wiadome od początku - chciał się wydostać tak
bardzo, jak ona, postrzegał ją jako poruszający się, zręczny, naciskający
guziki środek do celu - to, że chciał
tego samego zbliżyło ich do siebie.
Partner
w nieszczęściu, po tak długim czasie z tylko Jej głosem do towarzystwa niekończące się gadanie było cudowną
odmianą. Jego zdolność do nawijania o bzdurach doprowadziłaby większość ludzi
do szału, ale Chell to nie przeszkadzało. Ten głos pomagał jej się skupić,
wyciszał ją, oddalał największy strach. Trudno jest się bać, trudno czuć się
bardzo bliskim śmierci, gdy jednym uchem ciągle słucha się mamrotania i szumu
radia nastawionego stale na Gadu FM.
Szła
za nim do piekła i z powrotem, ryzykowała życie na jego słowo - jego rady mogły
być słabe, ale były wszystkim, co miała. I może dlatego, że tak bardzo pragnęła
kontaktu z innym człowiekiem, a on wydawał
się taki ludzki, ze wszystkimi swoimi wadami tak przypominającymi prawdziwą
osobę, jak przypominać ją mogło
gadające metalowe oko, z jakiegoś powodu po pewnym czasie zorientowała się, że
robiła coś nawet głupszego, niż słuchanie jego rad.
Lubiła
go.
Lubiła
go, i dlatego było jeszcze gorzej. Ona
nauczyła ją, jak to jest być zastraszaną przez wroga, lecz Wheatley nauczył ją,
jak to jest być zdradzoną przez przyjaciela. Tak, spodziewała się, że będzie
wściekła. Nie spodziewała się
litości, ostrego nieoczekiwanego uczucia gdzieś w środku, w reakcji na jego
opłakany stan, sadzę, rysy i pełną wgnieceń, rozdartą obudowę, pęknięte oko i
spalone obwody sterczące po bokach. Przywiodło jej to na myśl pierwsze, trudne
tygodnie po ucieczce; jak mimo bezpieczeństwa i spokoju miejsca, w którym się
znalazła, cały czas doświadczała wahań nastroju od gniewu po jakiś rodzaj żałoby. Opłakiwała go - nie ma na to lepszego słowa - opłakiwała jak stratę
przyjaciela, a ze wszystkich jej koszmarów najgorszymi nie były te o śmierci
lub testowaniu (a te same w sobie
były już okropne i zdarzały się często), ale te o ostatnich momentach, gdy wydawał
się być znowu sobą, prosząc, by go trzymała, w szumie zasysanego powietrza
wokół nich, gdy jego rączki wysuwały się nieubłaganie z jej uchwytu.
A
już ostatnią rzeczą, jaką spodziewała się poczuć był ten mały, bolesny błysk,
drobna, zmieszana część jej samej, która cieszyła
się, że go widzi. Większość niej chciałaby po prostu, by miał normalną
twarz, dobrą do uderzenia, lecz najwyraźniej jedna cząstka jej umysłu
postanowiła nie dostosowywać się do reszty. Tęskniła za nim, za tym robocikiem
który kiedyś poświęcił całą swoją (dyskusyjną) zdolność rozumowania, by ją
zabić. Dlaczego? A tym bardziej, czemu dawać mu drugą szansę?
Z
drugiej strony, jeśli nie wierzyła w drugie szansy, co w ogóle tu robiła?
Rzuciła wszystko, zostawiła swe nowe życie, które budowała przez cztery lata,
tylko dla tej małej, wygadanej metalowej kulki. Chell nie uważała, że było to
czysto altruiczne działanie - zwyczajnie nie mogła z zimną krwią zignorować
jego błagań i zostawić go na Jej
łaskę, nie ważne, co zrobił i co próbował zrobić. Tak, to byłoby logiczne, tak,
prawdopodobnie na to właśnie zasługiwał, ale w tamtym momencie Chell
natychmiast porzuciła tę opcję. Za bardzo czuła, że Ona zrobiłaby coś takiego.
Nie.
Musiało istnieć coś wartego ocalenia. Chell nie wstydziła się przyznać, że
czasami błądziła po marginesie zimnej praktyczności - zawdzięczała temu życie -
ale jeśli miała tu zginąć, a nie łudziła się co do swoich szans, wolałaby
raczej zginąć, ratując przyjaciela niż upodabniając się do wroga.
Wheatley
skurczył się nieco pod jej spojrzeniem, oko zwężyło się i przesuwało z boku na
bok, próbując uniknąć jej wzroku.
-
Tak, masz rację.- powiedział szybko, mimo że ledwo co mrugnęła.- Masz rację, to
pewnie nie jest dobry moment, pewnie powinniśmy skupić się na ucieczce, a, uh,
uzewnętrznianie się i wyrzuty możemy zostawić na później, kiedy będziemy mieć
już trochę czasu. Zakładając, że oboje przeżyjemy. Brzmi jak plan. Chciałem...
tylko powiedzieć, wiesz? Chciałem tylko powiedzieć, że przepraszam i że...
-
Udowodnij.
-
...że ja... ja...
Wheatley
zamilkł ponownie, tym razem z czystego szoku. Dla odmiany to on był teraz
niemową, zbyt oszołomiony, by zrobić cokolwiek prócz złapania jej ponurego,
wymownego spojrzenia. Jej głos był niski i całkowicie wyraźny, a z jej wyrazu
twarzy jasno wynikało, że nie zamierzała się powtarzać. Wiedziała, że usłyszał.
Sam jej wygląd powiedział mu, żeby nic nie mówił, nie prosił o wyjaśnienie, nie
targował się, nie tłumaczył. Jak dla niej sprawa była zamknięta i nic nie
wymagało dopowiedzenia, niczego więcej nie chciała słyszeć. Zaoferował swoje
przeprosiny, a ona postawiła warunki - i tyle.
Udowodnij.
Nigdy
nie mówiła, nie wypowiedziała ani jednego słowa, tu na dole. Tutaj, gdzie nic nie było pod jej kontrolą, nawet nie
podłoga, na której stała, gdzie wszystkiego od niej żądano, jej głos był jedynym,
co mogła zawsze wstrzymać. Nawet to jedno słowo wydawało się pechem, okropnym
błędem, ale i tak nigdy nie przywiązywała wagi do przesądów, a jeśli miała
zabrać go ze sobą, tym razem chciała dokładnie upewnić się, że zrozumiał
warunki.
Wheatley,
po raz pierwszy w życiu, załapał aluzję.
Gdy
postawiła jego sfatygowaną obudowę na podłodze, rozległ się cichy szczęk. Jak na razie mieli szczęście,
ale jeśli naprawdę nie byli teraz obserwowani
- a Chell wiedziała, by nie brać tak nieprawdopodobnych rzeczy za pewnik -
stanowiło to tylko kwestię czasu. Szybko przewlekła mocne paski z tyłu plecaka
przez jego uchwyty, mocując go jak dodatkowy bagaż na wysokości swoich łopatek.
Wheatley'emu
udało się milczeć przez cały proces, a jego oko poruszało się niespokojnie,
wodząc po rogach komory, gdy Chell wstawała i sprawdzała ciężar swego nowego
ładunku.
-
Okej, cóż... dobra robota! Nieźle pomyślane. Jakby co, nie widzę tak właściwie
co się dzieje przed nami, więc się do tego nie przydam, ale jeśli chciałabyś
wiedzieć, co się dzieje za tobą, to możesz polegać na tym facecie. Rdzeniu.
Polegać na tym rdzeniu. No więc... na pewno już się domyśliłaś, ale na wypadek,
gdybyś potrzebowała przypomnienia, prawdopodobnie
powinniśmy już iść, i to szybko. Na wypadek - a to jest tylko znikoma, znikoma możliwość, okej? - tylko na
wypadek, gdyby Ona wróciła.
Chell
pokiwała głową i wyruszyła w kierunku, z którego przybyła, lawirując między
gruzem, a jej buty tupały cicho po ciemnej podłodze. Z jej punktu widzenia
możliwość, że zostaną odkryci była znacznie większa niż tylko znikoma, ale o
wiele łatwiej było po prostu zacząć działać.
Droga do ostatecznego celu, jakim było wydostanie się z tej placówki wciąż
żywą, stanowiła jedyne, co odciągało ją od rozmyślania nad ich obecną sytuacją,
i z radością osunęła się w dawny nawyk niemal absolutnej koncentracji na
bieżącej sprawie.
Szybko
też zauważyła, że wrócił jej zwyczaj słuchania jednym uchem ciągłej gadaniny
głosu zza pleców. Wheatley najwyraźniej nadal był nieźle zszokowany, albo postawionym
ultimatum, albo samym tym, że przemówiła. Cały czas bełkotał, boleśnie
niepewny, a w jego głosie przebrzmiewała dziwna nuta, gdy za bardzo próbował
brzmieć naturalnie.
-
Okej, poprzesuwała kilka rzeczy odkąd ostatnim razem tu byłem, ale myślę, że wciąż wiem, gdzie jesteśmy.
System rur chłodniczych biegnie prosto przez stare laboratorium badawcze. Są
tam same biura, sale konferencyjne i takie tam. Jeśli się tam dostaniemy,
jestem całkiem pewien, że nie będzie w stanie nas dostrzec, i kto wie, może
nawet znajdziemy coś użytecznego! Więc, er, jeśli tam idziemy, powinniśmy
tutaj... skręcić w lewo.
Chell
zawahała się na skrzyżowaniu. Kładka była tak wysoko, że pod nią nie widać było
nic prócz ogólnej, mętnej szarości, a powietrze miało nieco słony posmak, drżąc
od jakiegoś silnego, odległego pola elektrycznego. Niski, ciągle obecny szum
maszynerii sprawił, że rozbolały ją uszy, a włosy na karku stanęły dęba.
-
Tak, właśnie tutaj.- powiedział trzęsący się głosik spomiędzy jej łopatek.
Poczuła, jak ten mimowolnie się wzdryga - w przeciągu czterech lat przerwy
niemal zapomniała o jego małym, popsutym tiku nerwowym.- W lewo. Ręka którą
piszesz... no tak, cóż, ta druga. Och, chyba że jesteś leworęczna, w takim
wypadku dokładnie ta, którą piszesz.
Którakolwiek... lewo to właśnie kierunek, w którym chcesz się udać.
Postanawiając,
że każda ze stron jest tak samo prawdopodobna, Chell wybrała lewą odnogę.
Pod
tym względem nic się nie zmieniło. Jego rady mogły okazać się niezbyt pomocne i
mogła przyjmować je z dozą ostrożności - wielką dozą - ale nie mogła całkowicie
ich zignorować. On znał to miejsce.
Jej własna intuicja ocaliła ją niezliczoną ilość razy, ale kiedy ona miała
rozsądek i logikę, on miał... no cóż, czasem po prostu wiedział, gdzie skręcić
w lewo. Nie było to wiele, ale ponownie, lepsze to niż nic.
Usłyszała,
jak wydaje z siebie dźwięk podobny do roztrzęsionego śmiechu.
-
Przywołuje wspomnienia, to wszystko. Ty i ja, uciekający tu na dole, ja w stylu:
"Idź w lewo!" i ty robiąca to... W pewnym sensie... w pewnym sensie
za tym tęskniłem, wiesz? Niewiele jest tego w kosmosie. Niewiele czegokolwiek,
szczerze mówiąc.- zamilkł na chwilę.- Mam na myśli... nie sugeruję, że ty też za tym tęskniłaś. Za tym wszystkim.
Bieganiem wkoło, noszeniem mnie - co robisz jak zawodowiec, tak przy okazji -
raczej za tym nie tęskniłaś, prawda? Chciałem tylko powiedzieć... cóż... to
wszystko to taka nasza rzecz, co nie?
Nasza mała strategia. Ja trzymam twoją szóstą, ty trzymasz moją... er... cóż,
mnie, ty trzymasz mnie. Niezawodne. Nic nie może pójść nie tak.
Usłyszeli
nagły, odległy hałas. Kładka podskoczyła;
dźwięk zgrzytającego metalu odbijał się echem w górze i naokoło nich, niczym
przeczyszczanie olbrzymiej gardzieli. Chell zamarła; na jej plecach drżące
niebieskie oko Wheatley'ego zmieniło się w mały punkcik.
-
Ach. Myślę-myślę, że Ona... to pewnie nic takiego, może po prostu idź troszkę szybciej...
Kładka
zatrzęsła się. Chell straciła
równowagę i niemal upadła, gwałtownie chwytając się poręczy i upuszczając
latarkę. Małe światełko spadło w przepaść pod nią, znikając w oddali,
pochłaniane przez narastający, migający neonowy blask.
Włączały
się światła.
Wheatley
zaskowyczał, wyciągając łożyska swej wewnętrznej obudowy w całkowicie
bezsensownej próbie wyjrzenia zza pleców Chell.
-
Nieważne, nieważne, zmiana planów... UCIEKAAAJ!
Chell
nie potrzebowała podpowiedzi. Pognała kładką, metalowe obcasy jej butów
uderzały o kratę, ręce poruszały się w przód i w tył, szczęka była zaciśnięta.
Odległe ściany zaczynały falować, przybliżając się, hałas narastał, wypełniając zatęchłe powietrze dźwiękami
mechanicznego bólu. Za nią Wheatley wykrzykiwał ostrzeżenia lub zachęty, lub
oba; trudno było określić, ponieważ jego głos podskakiwał za każdym razem, gdy
jej stopa lądowała na ziemi, sprawiając, że brzmiał, jakby miał ciężki
przypadek czkawki.
-
Nie widzę gdzie idziemy! To może być problem... prawo idź w prawo idź w prawo...!
Chell
zmieniła kierunek w ostatnim momencie, wyjrzała przez barierkę i pobiegła
dalej. Ogromnie długa, prosta droga rozciągała się przed nią, niknąc w ostrym
świetle nowo zapalonych świateł.
-
Nie wiem, czy dam radę, jeśli nie widzę, gdzie idziemy! Hej, słuchaj, jak dobra
jesteś w bieganiu tyłem?
Kładka
ponownie zatrzęsła się mocno. Chell czuła, jak coś niezbędnego na jednym lub
obu końcach było wyrywane ze swych fundamentów przez skrzeczące, niszczące
ruchy ścian. Tak czy siak nie mogła nic na to poradzić - jej jedynym celem był
koniec tej kładki, gdzie ledwo mogła dostrzec nieporuszającą się, szarą, wysoką
ścianę i ciemnawy kształt, który mógł być drzwiami.
-
Nie chcę cię niepokoić...- zaczął Wheatley, wypowiadając każde słowo głośno i
wyraźnie, by zrozumiała go mimo tego, że jego procesor mowy rzucany był na
wszystkie strony, niczym mojito w shakerze do koktajli.- ...ale myślę, że Ona o
nas wie.
Ściany
nadal posuwały się z przerażającą prędkością, zwiastowane ciężkim klanklanklank poruszających się paneli.
Zwiększając prędkość na te ostatnie trzydzieści metrów, Chell prześlizgnęła się
tuż pod drzwi. Ciemnawym kształtem było graffiti, po czterech latach widok tak
znajomy, że aż bolał - drżącą ręką wypisane wyblakłe słowa, zostawione tu na
kto-wie-jak-długo przez jej anonimowego, dobrze radzącego, oznaczającego
sekrety placówki, dawno zaginionego przyjaciela.
WEJDŹ
TUTAJ!
Chwyciła
za klamkę. Drzwi były otwarte.
-
Na co czekasz?- wrzasnął Wheatley, obserwując,
jak ściana szybko zamyka się za nimi. Olbrzymia komora z rurami chłodniczymi
nie była już wcale ogromna. Teraz była ledwo wielkości Jej komory i zmniejszała
się w zastraszającym tempie, zaciskając się naokoło nich jak zamykająca się
pięść.- Właź do środka! Właź do środka!
To zbyt proste, powiedział mały, ostrzegawczy
głosik w umyśle Chell. Jednak wciąż, jak zawsze
w tym zapomnianym przez Boga miejscu, nie za bardzo miała jakikolwiek wybór.
Pchnęła gwałtownie, zatrzymując się tylko na chwilę, by rzucić okiem na szarą
podłogę i jasne, malowane ściany, po czym wpadła do środka, zatrzaskując za
sobą drzwi.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
A jednak, po małych problemach z bloggerem, udało mi się opublikować dzisiaj ^^
A jednak, po małych problemach z bloggerem, udało mi się opublikować dzisiaj ^^