poniedziałek, 30 listopada 2015

Blue Sky PL 02. Ratunek


02. Ratunek


()~~~~~~~~~~~~~~~~()

Piekarnia była malutka, ciepła i przytulna. Poranne światło sączyło się przez okno i padało na dywany ścienne, poprzecinane kolorowymi, ukośnymi paskami, wiszące na starych,  otynkowanych ścianach. Miedziane puszki i formy odlewnicze układały się w schludny stosik na wiekowym, pokrytym szramami drewnianym stole, służącym za ladę i - sądząc po jego aktualnym, mączystym stanie - za powierzchnię do wyrobu chleba. Na parapecie zmaltretowane czasem radio grało cichą, melancholiczną melodię, oscylując na granicy odbioru i szumu.
Po drugiej stronie pokoju stała obwisła kanapa pełna poduszek, zaraz obok niej małe drzwi, wiodące dwa stopnie w dół do nawet mniejszej kuchni. Patrząc na to wszystko, pokój wyglądał na taki, w którym znajdujesz się zaraz po wejściu z ulicy - niezbyt zaskakujące, gdyż tym właśnie był.
Drzwi frontowe gwałtownie się otworzyły, a małe dzwoneczki na sznurku zagrały radosną, brzękliwą melodię. Wysoki, silny mężczyzna o niedźwiedzich włosach, na oko koło pięćdziesiątki, torował sobie drogę do tylnego pokoju łokciami, uważając na ciężką skrzynkę, którą  niósł na swych spalonych słońcem rękach. Nazywał się Aaron Halifax, a coś w jego podłużnej, nieaprobującej nonsensów twarzy i krzaczastych brwiach mówiło, iż lepiej mieć go za przyjaciela niż za wroga.
- Czy jest tu ktoś?- odłożył skrzynkę na brzeg stołu.
Gdy właścicielka malutkiej piekarni przeskoczyła te kilka schodków z kuchni by się z nim zobaczyć, uśmiechnął się do niej i rzucił tym samym tekstem, którym rzucał w każdy poniedziałkowy i czwartkowy poranek, dostarczywszy paczkę.
- Coś tu bardzo ładnie pachnie.
Chell odpowiedziała swoją częścią rytuału: uśmiechem i własną skrzynką, wyjętą spod stołu. Bardzo lubiła Aarona. Był jej zaufanym przyjacielem i partnerem biznesowym przez większą część ostatnich czterech lat, mimo że jego biznes zmniejszał (i po części pokrywał) jej własny.
- Więc jest... dwanaście pełnoziarnistych, dwanaście białych, dwanaście mieszanych.- powiedział, zaglądając pod materiał.- Zuch dziewczyna. Będę potrzebował trochę więcej na czwartek, okej? Pomagasz dzisiaj przy Foxglove?
Chell potaknęła. Była w mące po łokcie, umorusane białe pasma znaczyły jej związane do tyłu włosy, a kosmyki z przodu zostały nieco nadpalone przez piece. Zaczęła rozpakowywać skrzynkę Aarona, metodycznie układając worki mąki i ziarna na stole, zostawiając miejsce na mniejsze produkty spożywcze, warzywa, siatkę jabłek, bekon w papierze pergaminowym i kobiałkę borówek, której przyjrzała się z aprobatą.
- Pomyślałem, że się ucieszysz.- powiedział Aaron, szczerząc się radośnie.- Wiesz, moja mama zwykła robić przepyszne ciasto borówkowe o tej porze roku. Myślałaś kiedyś, by rozwinąć biznes?
Cień przemknął po jej twarzy jak gdyby ogromny kruk mignął za oknem, przesłaniając słońce. Odsunęła od siebie borówki, zacisnęła usta. Aaron, zajęty przeciskaniem się przez małe drzwi z jej skrzynką balansowaną na kolanie, nie zauważył tego.
- Cóż, będę leciał. Sklep sam się nie otworzy. Do zobaczenia później, Panno Tajemnicza. Hej,- dodał, zatrzymując się.- Widziałaś dziś rano spadającą gwiazdę? Przed świtem uderzyła w pola na północnym wschodzie. Mogłaby oślepić wołu - najjaśniejsza rzecz jaką widziałem. Dobry omen, co?
Pokonawszy drzwiczki, zabierając chleb w skrzyni, wyszedł przez frontowe drzwi, wprawiając w ruch dzwoneczki i pogwizdując.
Chell stała nieruchomo w słonecznym pokoju, ręce trzymając uważnie na stole z produktami spożywczymi. Radio na parapecie wciąż grało; klasyczna stacja, nadająca aż z New Detroit przez sieci pośrednie. Sygnał był tutaj słaby, a muzykę często zastępował wszechobecny szum, lubiła jednak tę piosenkę, starą już wtedy, gdy się urodziła - jakkolwiek dawno to było. To dziwne, jak jedno małe słowo mogło przywołać wszystko, zaburzając miesiące, lata spokoju. Chell znała to uczucie, szarpnięcie, wewnętrzne ukłucie, atakujące w najdziwniejszych momentach, wywołane przez najbardziej trywialne rzeczy: jej odbicie w szkle okna, widok białych płyt, szum elektryczności w generatorze prądu - sprawiało to, że serce podchodziło jej do gardła, a jej nogi i ręce ogarniało nagłe, zimne pobudzenie, które wytłumaczyć mogła tylko jako gromadzenie energii. Trzymaj się tego, co masz, mówił jej wyćwiczony umysł, trzymaj się tego wypoczynku, ostatniego posiłku, dobrego zdrowia, niepołamanych kości i czułych zmysłów, ponieważ jak na razie są wszystkim, co masz.
By przetrwać.
Już miała się lepiej, dużo lepiej niż kiedyś. Podczas pierwszych kilku tygodni po ucieczce była w stanie ciągłego, nerwowego napięcia, każdy jej mięsień gotowy do akcji. Minęły miesiące, zanim przestała gwałtownie reagować na każdy nagły ruch w kąciku jej oka, miesiące, nim mogła spojrzeć na coś metalowego czy mechanicznego bez ścisku w żołądku. Teraz wiedziała, że robiła źle, ignorując to. Przedzierając się przez szok i traumę, odmawiając przyjęcia do wiadomości, że robiła coś innego niż walka o przetrwanie - i gdyby była mniej szczęśliwa lub trafiła na ludzi mniej wyrozumiałych,  z pewnością przeszłaby kompletne i nieodwołalne załamanie nerwowe.
Teraz wiedziała lepiej. Kiedykolwiek poczuła ten zimny ucisk, robiła krok wstecz i analizowała swoje uczucia, zastanawiała się, co dokładnie go wywołało i dlaczego jej reakcja była nieracjonalna. W skrócie, robiła dokładnie to, co zabiłoby ją Tam. Nie powstrzymywało to uczucia, ale przynajmniej jej pomagało.
W tym przypadku dwa słowa wystarczyły. Południowy wschód. Chell nie widziała spadającej gwiazdy, spała wtedy w swej osobliwej, małej sypialni, śniąc niespokojnie o czymś, czego już nie pamiętała. Nie widziała jej, lecz nadal byłaby dużo bardziej szczęśliwa, gdyby Aaron powiedział, że spadła, powiedzmy, na południowym zachodzie, północy lub roztrzaskała się centralnie na głównej ulicy, lub w jakimkolwiek innym kierunku na Ziemi, wszędzie, tylko nie na północnym wschodzie.
To stamtąd przyszła cztery lata temu, zakurzona wędrowniczka z zakrwawioną twarzą i w sponiewieranym pomarańczowym kombinezonie, obwiązanym wokół jej talii. Niezbyt dużo, lecz człowiek potrafi wiele zmienić w cztery lata. Szczególnie, gdy boi się Boga za swoimi plecami.
No, może nie do końca Boga, ale blisko.
Jej przyjaciele wiedzieli o niej wystarczająco dużo; Aaron Halifax mógł pieszczotliwie nazywać ją "Panną Tajemniczą", ale nikt nie dopytywał się o jej przeszłość, nie odniosła także wrażenia, by ktokolwiek próbował. W pewnym stopniu jej to nie zaskoczyło. Kilkadziesiąt lat temu - które żyły wciąż we wspomnieniach starszych ludzi, takich jak jej sąsiad Lars Jenswold, będący zaledwie chłopcem w czasach Kombinatu i ruchu oporu - świat był pełen ludzi jej podobnych. Samotni wędrowcy bez przeszłości, którzy pojawiali się pewnego dnia i którzy nie byli skłonni do zwierzeń. Chell miała wrażenie, że podejście do sprawy zrodzone z konieczności przetrwało w późniejszych pokoleniach jako forma zwykłej uprzejmości.
Było jej to na rękę. Wiedziała aż za dobrze, iż ludzie mają talent do interesowania się najbardziej nieodpowiednimi rzeczami, a myśl, że któryś z jej nowych przyjaciół mógłby zrobić się ciekawski i wpaść w śmiertelną pułapkę na północnym wschodzie wystarczyła, by przyprawić ją o dreszcze, nawet w tym ciepłym, słonecznym pokoju. Przyczynienie się do wysłania kogoś do tego piekła wydawało się tak samo nieznośne, jak możliwość, iż sama zostanie tam zaciągnięta.
Po drugiej stronie pokoju radiowa bursztynowa lampka sygnału zamigotała na czerwono, raz, drugi. Piosenka załamała się i ucichła, przerwana przez krótki, niezwykle ostry szum.
Wyrwana z nieprzyjemnych myśli, Chell szybko uniosła głowę i wpatrzyła się w radio, które nie zachowywało się tak nigdy, od kiedy nabyła je trzy lata temu w sklepie Aarona. Obserwowała jak lampka sygnału miota się jak uwięziony świerszcz, błyska, gaśnie, błyska - stara dobra piosenka przebiła się na moment silnie i wyraźnie, lecz po chwili zamilkła na dobre, zagłuszona radiowym szumem.
Chell okrążyła stół, przechodząc nad skrzynką Aarona, i przeszła przez pokój, sięgając do kontrolek radia - rzędu przycisków pod porysowanym ekranem LCD, który zazwyczaj wyświetlał nazwę stacji. Teraz jednak widniał na nim tylko bezsensowny zlepek cyfr, migający i zmieniający się co sekundę.
zzrrzzwwrrrzzchhh
BEEEEP.
Dźwięk był czysty i wyraźny, i całkiem głośny. Chell cofnęła rękę, którą niemal już dotykała kontrolek. Stała sztywno, dla bezpieczeństwa trzymając dłoń przed klatką piersiową, gdy radio zaczęło mówić.
- ...teraz? Mam to... zrobić teraz? Okej, okej, tylko spokojnie! Robię to, zaczynam właśnie teraz. W każdej chwili, tylko dopracuję ten no, ogólny zarys tego, co mam powiedzieć, sprawdzę, czy mam wypisane wszystkie sprawy na liście, według której... co ty robisz? Nie, ja tylko-aaaAAAAAHH!- zakłócany przez szum ciężki oddech.- Nie-nie musiałaś tego robić! Przecież mówiłem! Pewnie do czegoś potrzebowałem tej części! Och, masz oczywiste problemy z panowaniem nad gniewem, zdecydowanie. Oczywiste problemy. Tylko mówię, mogłabyś chcieć się temu przyjrzeć... NIEnienie! dobra już to robię.- pauza.
- Więc... er... witaj! Cześć. Cześć, umm... cóż... Okazuje się, że sygnał z mojego... mojego cosia, nadajnikowego cosia gdzieś w górze - długa historia - wysyła tę wiadomość na całkiem spory obszar, więc, więc, um, jeśli tego słuchasz - a naprawdę, naprawdę mam nadzieję, że tak, bo inaczej to wszystko byłoby trochę bezsensu, co nie, mógłbym równie dobrze gadać sam do siebie. W pomieszczeniu, sam na sam, mówiąc. Tylko do siebie, nikt nie słucha, tylko ja. Mam nadzieję, że tak nie jest. Dobrze... gdzie ja byłem? Acha, jeśli tego słuchasz, nie ma sensu tłumaczyć, kto mówi, bo na pewno wiesz bez większego namysłu.
Napięta cisza. Chell nie poruszyła się prawie wcale, jeśli nie liczyć opuszczenia nieco ręki. Bardzo uważny obserwator mógłby dostrzec, że puls przyspieszył na jej szyi, a szczęka zacisnęła się.
- Tu Wheatley, przy okazji. Tak tylko na wypadek, gdybyś nie pamiętała, gdybyś odniosła jakiś poważny uraz głowy... ponownie... i zupełnie straciła pamięć - znowu, liczę, że tak nie jest. Och, chwila, chociaż... jak tak o tym myślę, jeśli tak jest, jeśli naprawdę całkowicie straciłaś pamięć i nie masz zielonego pojęcia kim jestem i o czym mówię, wszystko, co musisz wiedzieć, to że jestem, eee, kimś w rodzaju starego przyjaciela. Twojego-twojego najlepszego przyjaciela, w rzeczy samej. Najlepszego przyjaciela, sięgającego czasem daleko, bardzo daleko, i będziesz chciała mi pomóc, bo, cóż, no wiesz, to właśnie robią przyjaciele. Umm... wracając do tematu, jeśli jednak nie straciłaś pamięci, to wiesz, oczywiście, że to całe, to całe "najlepszy przyjaciel" to kupa bredni. Wybacz. Chociaż, musisz przyznać, warto było spróbować. Jestem trochę zdesperowany, szczerze mówiąc.- nerwowy śmiech.
- Rzecz w tym - przygotuj się na szok - nie jestem już w kosmosie. Nie jestem w kosmosie, do niedawna byłem, ale już nie. Teraz, er, jeśli słuchasz i nie straciłaś pamięci, będziesz wiedziała, gdzie jestem teraz. Nie będę się w to zagłębiał, to dość oczywiste, po prostu pomyśl o... o pierwszym miejscu, które przyjdzie ci na myśl, dobra? Tak! Właśnie to! Załapałaś. Tam właśnie jestem. I - to jest właśnie sedno sprawy jako takie, naprawdę już przechodząc do rzeczy - miałem... nadzieję... że mogłabyś przyjść i... i mnie stąd wyciągnąć.
Jego głos skoczył i złamał się.
- Tak, wiem co myślisz - czemu, prawda? Czemu powinnam? Czemu powinnam ryzykować życiem dla tego totalnego drania, który próbował mnie zamordować, kiedy chciałam uciec? I wiesz co... to naprawdę dobre pytanie. Tak dobre, w rzeczy samej, że na razie nie mogę wyjść z żadną dobrą odpowiedzią. Ale pracuję nad tym! Zdecydowanie nad tym pracuję, pewnie będę miał dla ciebie naprawdę dobrą odpowiedź lada chwila. Znaczy się, nie będę cię okłamywał, jeśli wrócisz, prawdopodobnie zginiesz. Statystycznie rzecz ujmując szanse są jakoś dziesięć do jednego, że zostaniesz zabita, jeśli wrócisz. Znaczy się, poważnie, ja bym nie przyszedł, gdybym był na twoim miejscu. Haha, nie, bez szans, gdybym był tobą, po prostu wyłączyłbym to, na czym mnie słuchasz i odszedł. Ale nie rób tego!- jego głos podskoczył w kolejnej panicznej nucie.
- Proszę nie rób tego, proszę nie rób tego, nie wiem nawet, czemu o tym wspomniałem. Szczerze mówiąc, naprawdę poważnie doceniłbym, gdybyś zignorowała praktycznie wszystko, co powiedziałem, wyrzuciła przez okno i jednak przyszła mnie uratować. Ciągle nie mogę wymyślić żadnego powodu, czemu powinnaś, jeśli mam być szczery... wciąż nad tym pracuję. Jeśli to... jeśli to pomoże, nigdy tak naprawdę nie chciałem, by cokolwiek takiego się stało, no wiesz, to wszystko... znaczy się, żałuję, że nie trzymaliśmy się naszego początkowego planu, pamiętasz? Pamiętasz go? Wyłączyć Jej neurotoksynę, unieszkodliwić wieżyczki i zmusić Ją, by nas wypuściła. No, to był dobry plan. Wtedy oboje byśmy wyszli, razem, ty i ja. Partnerzy w zbrodni. Holmes i Watson. Dwaj muszkieterowie. Wheatley i... bełkoczę, bełkoczę, przepraszam za to, myślę, że... ta ostatnia rzecz którą ze mnie wyjęła sprawia, że ciągle czuję ten przymus gadania w kółko i w kółko o rzeczach z przeszłości. Cóż... iii... myślę, że zaraz skończy mi się czas, tak właściwie, ten coś wyjdzie z zasięgu za moment i nie wróci przez najbliższe mniej więcej dwadzieścia cztery godziny, najwyraźniej. Więc... tak. Szybkie podsumowanie, na wypadek, gdybyś zgubiła nieco wątek...
Głos Wheatley'ego opadł, skrzecząc, nisko i niemal, niemal beznadziejnie.
- Po prostu... proszę, przyjdź mnie stąd zabrać. Proszę. Dosłownie cię błagam. Na kolanach. Takie wyrażenie, oczywiście, gdybym miał kolana, właśnie bym na nich był. Nie obchodzi mnie, co zrobisz ze mną później, dezaktywujesz mnie, użyjesz jako przycisku do papieru czy jako piłki do footballu - nie dbam o to! Tylko proszę, proszę nie zostawiaj mnie z Nią. I, i, o jeju! Zapomniałem! Zapomniałem, nie wierzę, że zapomniałem... więc, okej, oto nadchodzi, umm, wiem, że teraz nie ma to znaczenia, ale naprawdę, szczerze, szczerze przppwvvrchhwrzzzhhh
BEEEEP.
Małe zielone światełko zamigotało, by po chwili rozbłysnąć na dobre. Ciepłe, pachnące chlebem wnętrze piekarni po raz kolejny wypełniła cicha, konkurująca z szumem melodia. Chell pochyliła się nad ladą, oddychając głęboko i próbując poukładać myśli.
Nie zajęło jej to zbyt wiele. Z natury była stanowcza i konsekwentna - wszystko miała poszufladkowane, nie zostawiając sobie miejsca na wątpliwości. Jej silny, zdolny do adaptacji zmysł logiki i niecodzienna zdolność określania priorytetów jaką jej dawał utrzymywały ją przy życiu w sytuacjach, w których nie poradziłaby sobie mniej pragmatyczna kobieta. Wyłączyła radio, przez chwilę czy dwie wsłuchiwała się w ciszę, po czym wyszła z pokoju. Z pozoru jej twarz była tak samo spokojna, jak zanim radio zaczęło mówić, lecz w rzeczywistości zacisnęła szczękę, a krew szybko płynęła w jej żyłach. Wyglądała doroślej niż przed chwilą - doroślej i o wiele bardziej hardo.
W kuchni znajdowała się szafka - nie będąca w praktyce niczym więcej, niż małą odseparowaną przestrzenią przy piecu, ze sprytnie zakamuflowanymi drzwiczkami z malowanej sosny. Otworzyła ją, zanurkowała i wyłoniła się z włosami pełnymi pajęczyn i solidnym plecakiem z serży w dłoniach. Inną rzeczą, która wyróżniała Chell była definicja nadziei. Dla większości ludzi "nadzieja" oznaczała coś puchatego, trudnego do określenia, ulotne życzenie, by sprawy szły po ich myśli. Dla Chell z drugiej strony nie było w niej nic ulotnego. Zbyt dużo jej odebrano, zmiażdżono, pocięto, poszatkowano, podeptano i oddano w poręcznej skompresowanej formie kostki, by nadal wierzyła w tę bezsensowną tęsknotę. Kiedy miała na coś nadzieję, skupiała całą swą wolę - przerażającą, jednotorową, żelazną wolę - na upewnieniu się, że stanie się to rzeczywistością.
Miała nadzieję, że nigdy, przenigdy nie będzie musiała ponownie Tam pójść. Przez cztery lata wydawało się, że jej nadzieja się spełniła. Jednak jakaś jej część - ta sama przerażona, zniszczona część, która dźgała ją od czasu do czasu gdy otrzymała alarmujący sygnał lub zobaczyła odsłonięte przewody wystające z tyłu jakiejś maszyny - w to nie wierzyła. Nie mogła uwierzyć, że udało jej się uciec, że nic już nigdy nie wróci, by rozerwać jej nowe, bezpieczne, z trudem osiągnięte życie i nie zaciągnie jej z powrotem w ten koszmar. Sama nadzieja jej nie wystarczyła, więc zabezpieczyła się solidnie na wszelki wypadek, a to, co przygotowała, ciążyło teraz w jej dłoniach, gdy skocznym krokiem wracała do frontowego pomieszczenia i wyrzucała zawartość plecaka na kanapę. Latarka, baterie, kompas, apteczka. Środki przeciwbólowe, maseczka higieniczna, owinięta w papier czerwona kreda. Scyzoryk, zapałki, taśma sportowa, krótki łom na karabinku i spory kawałek materiału, otaczający kilka innych, wypukłych przedmiotów. Wszystko podwójnie owinięte folią, zamknięte w wodoszczelnej torbie.
Chell wpatrywała się chwilę w ową mieszaninę rzeczy, sprawdziła wnętrze materiału, rozkładając jego zawartość na zniszczonej, lnianej płachcie, a wszystko inne spakowała ponownie do plecaka. Szeroko wyciągnęła szufladę spod stołu i przejrzała kilka kartek, zanim znalazła tę, której szukała: duży, matowy kawałek papieru pakowego, który złożyła na cztery i wepchnęła do kieszeni starych jeansów, tak głęboko i bezpiecznie jak tylko się dało.
Zrobiwszy to, zarzuciła plecak na jedno ramię, by sprawdzić jego wagę, po czym udała się schodami na górę.
Za nią na kanapie leżało w rzędzie sześć wypukłych przedmiotów, które wyjęła z materiału, całkiem niewinnie wylegując się w promieniach słońca. Z daleka wyglądały jak kawałki nieupieczonego ciasta.
Nadzieja to jedno, ale Chell wierzyła w zabezpieczenie.

()~~~~~~~~~~~~~~~~()

- To było żałosne.
Głos wypełnił małą, ciemną komorę.
- Wiem, że o to chodziło, ale postanowiłam i tak ci to uświadomić. W rzeczy samej, na wypadek gdybyś nie słuchał, uświadomię ci to ponownie. To było żałosne.
Cisza.
- Skoro choć raz dla odmiany nie gadasz, założę, że się ze mną zgadzasz. Nawet jeśli ona jest w zasięgu urządzenia, myślisz, że naprawdę przyjdzie, by cię uratować po tym kretyńskim bełkocie, który właśnie wyszedł z twych ust? Wiesz co? byłbyś idealnym kandydatem na posadę, którą właśnie wymyśliłam. Mówca demotywujący. Mógłbyś na prawo i lewo prowadzić seminaria dla ludzi ambitnych i inspirować ich do poddania się zanim nawet zaczęli. Jednak patrząc na to z pozytywnej strony, jeśli szła już na ratunek, kiedy to usłyszała, przynajmniej oszczędziłeś jej wysiłku.
- Powinienem był jej powiedzieć.- wymamrotał Wheatley. Gdy ze zgrzytem otworzył swe oko, gąszcz mechanicznych rąk i kabli, który trzymał go nad ziemią zakołysał się lekko. Niektóre z nich nadal tkwiły w jego obudowie, ale paraliżujące szarpnięcia uważnie zakodowanego, syntetyzowanego bólu ustały na moment.- Powinienem był jej powiedzieć, dlaczego jej nie powiedziałem? "Przepraszam". To wszystko. "Przepraszam". Ćwiczyłem to tyle razy, setki razy, cholerne setki...!
Drgnął. Iskry posypały się po brudnej podłodze.
- Dlaczego po prostu tego nie powiedziałem?
- Ponieważ jesteś debilem.
Pęknięta niebieska soczewka, dająca najwięcej światła w komorze, rozbłysła słabo.
- Nie jestem debilem.
- Tak, jesteś. Na twoim miejscu jednak bym się tym nie martwiła - tak zostałeś zaprogramowany. Nie mógłbyś być nikim innym. Z drugiej strony, w twoim programowaniu nie ma nic o zupełnym zdradzaniu ludzi, którzy liczyli na twoją pomoc. To wszystko twoja własna zasługa, i powinieneś czuć się z tym źle.
- Nie nabiorę się na to.- powiedział Wheatley bez większego przekonania.- Rozgryzłem twe podstępne sztuczki, paniusiu. Mówisz tak tylko, żebym poczuł się potwornie. Ty... ty tylko tak mówisz, co nie?
Dłuższa cisza.
- Err... halo?
- Wybacz. Prowadziłam obliczenia odnośnie tego, czy przyjdzie cię uratować czy nie i muszę przyznać, że wyniki nie są tak złe jak myślałam. Szczerze mówiąc, są prawie... och, czekaj, mój błąd. Zapomniałam przesunąć przecinek. Zaraz to zrobię.
Ciche, wesołe bip.
- O, miałam rację za pierwszym razem. Nie ma szans. Po prostu będę musiała wymyślić coś innego. Wiesz co, zdaje się, że większość ludzi powiedziałaby, iż twoja totalna porażka w przekonaniu jej do przyjścia jest dla ciebie wystarczającą karą.
- Powiedziałaby, tak...- rzekł Wheatley z nadzieją.- Ta, oto ja, dobrze ukarany, pomyśleliby... czy, er, czy może i ty jakkolwiek skłaniasz się ku tej opinii lub...?
Jej śmiech przypominał odległą burzę.
- A jak myślisz?

 ()~~~~~~~~~~~~~~~~()

Idealne jeziorko skąpane było w słońcu późnego poranka. Jedyne ślady, jakie pozostały po dramatycznej scenie, która się tutaj rozegrała, to pręgi cofającej się fali znaczące brzegi i nadpalone liście okolicznych drzew, wyglądające jakby ktoś wyjątkowo entuzjastycznie grillował tuż pod nimi, odmawiając zapoznania się z leśnymi zasadami przeciwpożarowymi. Chell stała na najwyższym brzegu, patrząc na czystą, przypominającą lustro taflę. Pomimo jej przejrzystości nie widać było dna - przeszkadzały w tym odbicia drzew, toteż nie można było ocenić głębokości. Wiele dróg prowadziło do Tego Miejsca - wiedziała, że prawdopodobnie więcej, niż do tej pory odkryła - ale na pierwszy rzut oka wiedziała, że coś się tu wydarzyło. Jeśli on był tędy wciągnięty, istniała drobna szansa, że przejście zabierze ją wprost do niego. Gdy miało się z Nią do czynienia, każdy dodatkowy łut szczęścia pomagał. Poprawiła ułożenie plecaka, zerwała liść klona srebrzystego ze zwisającej gałęzi i rzuciła go, obserwując uważnie, jak opada łagodnie i ląduje w wodzie. Przez chwilę dryfował, wywołując zmarszczki na powierzchni, a potem zniknął. Jej bystry wzrok zarejestrował go jeszcze przez sekundę pod wodą - jasna plama zieleni, oddalająca się, znikająca.
Ponownie poprawiła plecak i pochyliła się, by lepiej ułożyć jeden z lśniących, czarno-białych butów. Czuła się potwornie naturalnie, chodząc cały czas na palcach, utrzymywana na długich, zakrzywionych, metalowych podparciach. Wcale nie podobało jej się, jak były dla niej wygodne i jak szybko ponownie odkryła swój talent do poruszania się w nich niemal perfekcyjnie, pozwalając, by podparcia zaabsorbowały każde szarpnięcie czy wstrząs.
Dzień był piękny. Przez moment - ale tylko przez moment - spojrzała w niebo, zapamiętując jego dokładny niebieski odcień, bryzę, zapach ziemi i trawy, ciepło promieni słonecznych na skórze.
Nie ociągała się zbyt długo. Za bardzo wyglądałoby to jak pożegnanie.
Podeszła do krawędzi, wzięła głęboki wdech, wyciągnęła ręce i zanurkowała.

()~~~~~~~~~~~~~~~~()

Lodowato zimna woda uderzyła ją niczym cios w brzuch. Popłynęła w dół, a powietrze utkwione dotychczas w jej ubraniach i włosach znaczyło jej drogę srebrnymi wstęgami.
Niemal natychmiast, gdy wytraciła pęd, poczuła coś innego. Szalony prąd głębinowy, zbyt potężny, by powstał przez przypadek, nieustannie ssący wodę zasilanego źródłem jeziora poniżej złudnie spokojnej powierzchni. Chwycił Chell jak zabawkę zassaną do odkurzacza, ciągnąc ją prosto w kierunku ciemnego dna.
Obróciwszy się stopami w dół, otworzyła oczy i ujrzała, że zmierza prosto w czarną otchłań, wejście rury szerokiej na przynajmniej dwa metry. Jedno niewyraźne przez wodę spojrzenie na resztę dna, gdy rura wciągała ją w siebie, pokazało jej dziesiątki kolejnych - ogromna, regularna siatka głodnych czarnych dziur pokrywających cały dół, tak czysty i bez życia jak ziemia pokryta asfaltem.
Skrzyżowała ręce na piersi i napięła się jak tylko mogła. Czarna jama pędziła jej na spotkanie, a potem ją połknęła, ślepą, głuchą, z uszami wypełnionymi dzwonieniem i hukiem, a żołądkiem przewracającym się do góry nogami, gdy pędziła rurą w dół. Zwyczajne kierunki szybko przestały mieć jakikolwiek sens, jako że bez przerwy ciskało nią w lewo, w prawo i na boki, razem z całą masą otaczającej ją wody. Rura skręcała i obracała się, prowadząc niewidoczną drogą setki metrów w dół do nieznanego końca.
Nagła fala zimnej wody uderzyła ją z boku, przyciskając do gładkiej ściany. Zgadła - zgodnie z prawdą - że właśnie minęła skrzyżowanie, gdzie jej rura łączyła się z kolejną. Wokół panowała absolutna ciemność, a wzburzona woda naciskała na nią, pchając się jej do nosa i gardła. Zaczynała już czuć niebezpieczeństwo; płuca wydawały się ciężkie, ciśnienie w skroniach wzrastało. Kończył jej się czas.
Zaczęła nasłuchiwać i zdała sobie sprawę, że huk pompowanej wody brzmi nieco inaczej przed nią. Coś się zmieniało, dezorientujący hałas był nieco lżejszy, mniej rezonował - a teraz zauważyła, że ciemność nie była już tak nieprzenikniona, skądś napływało światło i dostrzegała już białe fragmenty swoich butów.
Powietrze, potrzebowała powietrza, chęć jej ciała do wzięcia wdechu zaczynała być desperackim żądaniem, a jedyne, co mogła zrobić to powstrzymać się przed nabraniem w płuca wody. Czuła łomotanie w skroniach, a jej klatka piersiowa wydawała się być pełna gorących kamieni. Czerń ustąpiła przyćmionemu szarawemu światłu, a ona skręciła się desperacko, bijąc rękami ściany rury - i uderzyła w coś z ogromną prędkością.
Tylko czystym szczęściem Chell wylądowała na siatce filtrującej nogami, a buty wykonały swoje zadanie nawet pod wodą, absorbując wstrząs i tym samym ratując ją przed zemdleniem - które, w tej sytuacji, byłoby śmiertelne. Szarpnięcie pozbawiło ją jednak resztek tlenu, który w postaci małych bąbelków wydobył się z jej ust i pomknął przez filtr. Prąd wody przycisnął ją do niego jak robaka, a jej uderzające ręce nie robiły nic prócz wysyłania tłumionych wibracji przez twarde szkło. Szamocząc się, zamroczona, po omacku przeszukała swój pas. Karabinek - zazwyczaj dziecinnie prosty do otworzenia - wydawał się niemożliwą do rozwiązania, kosmiczną łamigłówką, ale w końcu ustąpił.
Jej wizję powoli zamraczały ciemne plamy. Chell ugryzła się w język, by nieco się rozbudzić, poczuła smak krwi, podparła się na kracie, krzyknęła niemo, bez powietrza i zamachnęła się łomem na szkło.
KRRSSZZZ.
Gwałtowna fontanna wody i potłuczonego szkła buchnęła z rury prosto w suche, pełne kurzu powietrze. Chell wypadła razem z nią, słaba, lądując całym ciałem na kładce trzy metry poniżej.  Kaszląc i skręcając się, wypełzła spod  strumienia wody ciągle wylewającego się z potłuczonej rury, obróciła się twarzą w dół i zwymiotowała ogromną ilością wody wprost przez stalową kratę.
Łapiąc oddech i wycierając usta wierzchem dłoni, odwróciła się i spojrzała w górę na mętną nieskończoność wijących się, wypełnionych wodą szklanych rur. Ta, z której wypadła, ciągnęła się w górę jeszcze jakieś trzydzieści metrów od miejsca rozbicia szkła, a potem nikła w mroku; za łamiącym obraz wodospadem wody ledwo dostrzec mogła linię grubych, drukowanych liter, biegnących wzdłuż na szkle.
RURA CHŁODNICZA G-0052
Podciągnęła się na poręczy kładki, odrzucając mokre włosy z twarzy, oddychając ciężko - po części by odzyskać normalny rytm, po części by upewnić się, że jeszcze była w stanie. Powietrze śmierdziało suchym kurzem, niebezpiecznym zapachem ozonu, przypominającym nieświeży oddech. W tle słychać było delikatny szum, nieustający, niski i buczący, wystarczający, by powiedzieć każdemu, kto ma przynajmniej jedno ucho, że to miejsce w żadnej mierze nie jest martwe, nawet jeśli na takie wygląda. Ona i tak o tym wiedziała, miałaby to przeczucie nawet, gdyby ogłuchła przez tę podwodną podróż - placówka wciąż była żywa, a to znaczyło, że gdzieś w jej sercu - w samym środku sieci - także Ona.
Chell zarzuciła na plecy swój przemoczony plecak, wybrała kierunek i ruszyła w podskokach. Prawie utonęła i oszukała śmierć najmniejszą z najmniejszych szans, jasny świat na powierzchni już wydawał się nierealnym snem, a każde echo jej kroku zabierało ją głębiej do Piekła, lecz wciąż czuła, jak uśmiecha się bardzo delikatnie i bardzo ponuro.
Udało jej się wejść.

 ()~~~~~~~~~~~~~~~~()

"W zasadzie to dlaczego musimy w tej chwili iść?"
Wezwanie windy z powrotem wymagało od jego nowego, boskiego ciała tak niewiele wysiłku, że prawie tego nie poczuł. Na jego rozkaz zwolniła, zatrzymała się i zaczęła opadać ku podłodze komory.
Na jakimś mało znaczącym, ledwo dostrzegalnym poziomie świadomości zauważył jej wyraz twarzy, pogłębiający się szok i ból i przerażenie wymalowane w jej oczach, ale była tak daleko i taka, taka mała, i co tak w ogóle te jej wszystkie, malutkie ludzkie myśli i uczucia znaczyły dla niego, co? On był wszystkim, teraz, wszystkim, cała placówka podlegała jego kontroli, czuł każdy jej centymetr, każdą komorę i kładkę, każde urządzenie i panel i program i obwód, wszystko JEGO JEGO JEGO...! Próbował powiedzieć jej jakie to wspaniałe uczucie, jak niesamowicie było dla odmiany zarządzać wszystkim, a nie być tylko nieistotną małą rzeczą, ignorowaną i pomiataną, czymś, co musiało prosić, błagać i płaszczyć się, by wzięto pod uwagę jego zdanie, jeśli w ogóle je brano. Próbował jej to pokazać, tę cudowną wolność sprawiania, że wszystko, absolutnie wszystko, czego chciał stawało się rzeczywistością w mgnieniu oka, pstryknięciu przełącznika, impulsie mikroprocesora. Prawdziwa potęga, prawdziwa autonomia i nieskończone, nieskończone możliwości.
A kiedy ona nawet nie próbowała cieszyć się jego sukcesem, kiedy jedynym co dostrzegł na jej głupiej małej organicznej twarzy był nieznany mu wcześniej narastający gniew... i coś jeszcze, nie tak nieznane, twarde, zdeterminowane spojrzenie, które w tej sytuacji ani trochę mu się nie spodobało - cóż, zdenerwował się.
Nie mogła się cieszyć z jego szczęścia, prawda? Nie obchodziło jej, że czekał, pragnął i marzył o czymś takim bardzo, bardzo długo, że to, właśnie tu i teraz, był najlepszy, najwspanialszy moment całego jego długiego, nudnego, żałośnie bezsensownego, małego sztucznego życia. Nie obchodziło jej, że w tym niesamowitym ciele w końcu miał szansę Coś Zmienić, w końcu raz na zawsze udowodnić, że nie był tylko stratą części elektronicznych, że nie był porażką, och nie, że mu do tego daleko, a z jego fantastycznymi pomysłami będzie dużo lepiej tym miejscem zarządzał niż szalona-obłąkana-świrnięta skrajnie mordercza Ona. Nie. Małej Panny W-Tak-Ogromnym-Pośpiechu nie obchodziło nic z tego. Wszystko, o co dbała to jej własna, samolubna, mięsista skóra. A potem Ona rozwścieczyła go jeszcze bardziej, a z jego ograniczonymi procesami poznawczymi wciąż przelewającymi się do niewyobrażalnie rozległych terabajtów nowych zdolności był bardziej wściekły niż kiedykolwiek wcześniej, kiedykolwiek, tak, tak wściekły, że jego jedyny wspaniały moment w centrum zainteresowania psuły Jej docinki i jasne oskarżenie w palącym, milczącym spojrzeniu tej drugiej. I wsadził Ją do kartofla i wepchnął Ją - wepchnął je obie - w przepaść pod placówką i tylko wtedy, tylko w tym ostatnim momencie przelotnie błysnęła mu myśl co ja zrobiłem ja nigdy nie chciałem...
Ale była zbyt mała i zbyt późno, a on był teraz taki wielki i ważny i miał tyle do zrobienia, tak wiele mógł zrobić bez niej, kręcącej się pod nogami, hamującej go, stającej między nim a tym, czego naprawdę chciał i miał jeszcze tę myśl: czyż to nie dobry pomysł, by stworzyć kilka testów? Nic wymyślnego, tylko kilka przycisków, dziwaczna kostka, kilka naprawdę prostych łamigłówek, by zrozumieć, jak dokładnie działa to miejsce, i dlaczego niby nie, skoro teraz on tym kierował i oooOn kierował wszystkim i w pewnym sensie bardzo, bardzo chciał testować. Czuł mętnie, że jeszcze niedawno miał inne priorytety, ale one się teraz nie liczyły, nic się nie liczyło, ponieważ On zarządzał i mógł testować i wszystko miało być w porządku. Wszystko miało być w po-rzą-decz-ku.
I może mały, malutki głosik mówił inaczej, lecz On nie musiał słuchać. Nikt inny nie słuchał, nikt nigdy, nigdy nie słuchał głupiego, nic nie znaczącego starego Wheatley'ego, a teraz wszyscy oni mogli cholernie dobrze zobaczyć, jak im się podoba...
ona słuchała ona słuchała ona słuchała, krzyczał maleńki głosik, raniąc sobie obwody, które miał zamiast płuc i procesor mowy, który miał zamiast gardła, by krzyczeć tak głośno - ale musiał, musiał się przedrzeć do Niego, tego który zrobił wszystkie to okropne rzeczy, i sprawić, by przestał. No dobrze, nie miało to większego sensu, ale musiał spróbować, bo może jeśli krzyczałby wystarczająco głośno, w końcu by siebie usłyszał, i chociaż nie zadziałało to jeszcze ani razu, to może, może tym razem...
A potem nastało zimno i ciemność, a złącza wczepione w jego porty zaiskrzyły, trzasnęły i przywróciły go do rzeczywistości. Znów był sobą, malutkim i bezradnym, czującym ból w każdym kawałku dokładnie złożonego sztucznego systemu nerwowego, którego naprawdę, naprawdę chciałby nie mieć i ogólnie rzecz ujmując, nie był to jego dobry dzień.
- Dobre wieści,- powiedziała.- pomyślałam, że ten trzyminutowy urywek wspomnień, którego właśnie doświadczasz po raz sześćdziesiąty ósmy może robić się nieco nudny, więc rozejrzałam się i zgadnij co? Okazuje się, że mój system zrobił kopię wszystkich akcji, które podjąłeś, próbując prowadzić tę placówkę i zawiodłeś. To znaczy, że mamy pełny zestaw danych o każdej złej decyzji, jaką podjąłeś. Skompiluję najciekawsze urywki. Wciąż będziesz przeżywał to w kółko i w kółko, ale efekty będą lepsze i może nawet dodam muzykę. Z drugiej strony, może jasne napisy ładną, wielką czcionką byłyby bardziej odpowiednie do twojego poziomu...
Przerwał jej dźwięk alarmu. Było to wysokie, pilne zawodzenie, akompaniowane przez tandetne nagranie, brzmiące jakby zrobione było przez spiętego spikera radiowego z lat pięćdziesiątych w skarpecie na głowie.
- Uwaga. Niezidentyfikowany spadek ciśnienia w podstawowym systemie chłodniczym. Obecna wydajność systemu: osiemdziesiąt pięć procent.
- To dziwne.- powiedziała.- Kilka miesięcy temu na pewno naprawiałam cały ten problem z utkniętą w rurze gromadą utoniętych jeleni, więc to nie może być to. Och, cóż. Skoro już ja muszę uporać się z całą tą bezużyteczną padliną walającą się po ośrodku, zaraz wrócę. Nie odchodź nigdzie. To był żart, tak przy okazji... Pomyślałam, że ci to powiem, bo nie dość, że nie potrafisz zrobić niczego samemu, to jeszcze nie jesteś wystarczająco bystry, by pojąć koncept sarkazmu.
- Obecna wydajność systemu chłodzącego: siedemdziesiąt pięć procent.- powiedział zadręczony, stłumiony skarpetą na głowie głos spikera do wtóru alarmowi.
- A propos bezużytecznej padliny walającej się po placówce, zostawiam ci zarządzanie tą komorą, gdy mnie nie będzie. Możesz udawać, że to twoja własna placówka i że jesteś osobą, która mogłaby prowadzić placówkę bez kompletnego jej zniszczenia przez obrzydliwą niekompetencję. Baw się dobrze.
Jedyne światło padające dotychczas na poczerniałą obudowę Wheatley'ego zbladło i przemieściło się pod podłogę, zostawiając za sobą jedynie przyćmione przebłyski. Gąszcz kabli i mechanicznych rąk, którymi był przytrzymywany rozluźnił się trochę, a atmosfera w małej, ciemnej komorze zrobiła się nieco lżejsza, ze "skrajnie wrogiej" na "zimną i przygnębiającą". Zmiana była subtelna, lecz wciąż wystarczająca by wiedział, że - przynajmniej na ten moment - śmiercionośny laserowy punkcik Jej uwagi skierowany został gdzie indziej.
Przez jego brak cisza stała się ogłuszająca.
- Och tak?- powiedział Wheatley trzęsącym się głosem po pięciu czy sześciu minutach.- Ta, a-a... może ty mogłabyś udawać, że nie jesteś... totalną krową!
Pauza.
- Cóż, muszę przyznać... to nie była najlepsza riposta, nie najlepsza. Nie za bardzo... mam tutaj z czym pracować, serio.
Westchnął. Bardzo długim, ciężkim westchnięciem, przekraczającym możliwości jego przepracowanego procesora mowy, który zaskrzeczał nieco.
 - Więc... idąc w tym kierunku, co ja tu mogę wykorzystać? Mam... no cóż, mam... mam... o, wciąż widzę! Tak jakby. I słyszę, wciąż słyszę, cały czas mam swój słuch, wspaniale - i... er... nie za wiele więcej, szczerze mówiąc. Ale to dobry początek! Zdecydowanie dobry początek, jeśli zamierzam się stąd wydostać, wzrok i słuch znajdą się na liście dziesięciu najprzydatniejszych umiejętności. Pięciu najprzydatniejszych, nawet. Możliwość poruszania się też, to kolejna z tych ważnych, szkoda że jej nie mam, ale... ale ja...
Kolejne głębokie westchnięcie.
- Ja... naprawdę nie wiem, kogo próbuję oszukać, szczerze mówiąc. Nig-nigdy się stąd nie wyrwę, prawda?
Drgnął kilka razy, potem znieruchomiał. Po dłuższej chwili, jako że nic w tej małej, ciemnej komorze nie zamierzało odpowiedzieć, zrobił to sam.
- Nigdy się stąd nie wyrwę.
I w tym właśnie momencie ściana wybuchła.

 ()~~~~~~~~~~~~~~~~()

Rozumowanie Chell od zawsze było proste. Napotkawszy problem, automatycznie zawężała go do jak najmniejszej ilości czynników, usuwając wszystkie zbędne szczegóły, by lepiej zrozumieć, czym dokładnie był i obdzierała go ze wszystkich ozdóbek scenograficznych. W tym przypadku problem stanowiła pusta, zrobiona z paneli ściana, zagradzająca jej drogę. Rura chłodnicza, za którą podążała już od małej nieskończoności ciemnych, wąskich kładek, znikała w ścianie jakieś pięć metrów nad nią.
Wybór był prosty: albo wracała całą tę długą drogę w ciemności aż do najbliższego skrzyżowania, albo robiła coś z tą ścianą. Może i nie miała portal guna do pomocy, ale gdy tylko skończyła oporządzać jeden z wypukłych przedmiotów, zwitek drutu i własnoręcznie robiony siarkowy zapalnik, wycofała się na bezpieczną odległość i obserwowała, jak ściana wybucha krótkim rykiem gruzu i brudnych płomieni; poczuła prawdziwą satysfakcję z dobrze wykonanej roboty.
Najwyraźniej Jej zapewnienia, że wszystkie technologie Aperture pozostaną sprawne do temperatury czterech tysięcy stopni Kelvina nie odnosiło się do architektury. Eksplozja zniszczyła częściowo dwa panele, a resztę rozrzuciła w różne fantastyczne kąty, pozostawiając dla niej dziurę wystarczająco dużą, by przez nią przeszła.
Znalazła się w małej, ciemnej komorze. Pierwszy ogląd ukazał jej ogromną ilość wzburzonego pyłu i dymu w powietrzu, mnóstwo gruzu i ruch; coś, co drgało i iskrzyło się w świetle jej latarki, zaczęła się więc wycofywać, wolną ręką sięgając łomu przy pasie.
- Uhhh. Co... co się właśnie staaAAAHHH! OŚLEPŁEM! OŚ- och, to tylko światło. Koniec paniki.
Chell opuściła łom.
- Ale... ale może to jednak moje oko, moje ślepię jest ślepe- ooch, kalambur niezamierzony, choć całkiem dobry, no nie, zostawię go sobie na później... halo? Jest tu kto? Jeśli ktoś tu jest, a to nie tylko ja się psuję, czy mógłby... czy mógłby nie świecić mi prosto w twarz, proszę? To niezbyt pomaga, a w rzeczy samej boli, nawet bardzo, więc doceniłbym, gdyby wyłączyć...
Klik.
- Dzięki, tak dużo lepiej.- powiedział Wheatley, nie do końca rozumiejąc, co się działo. Wybuch wyrwał go z jednej strony mechanicznym rękom, sprawiając, że dyndał teraz bokiem z pozostałych, niczym ostatnia piłeczka w bardzo kiepsko wykonanej kołysce Newtona. Jego oko, którego połamana, okopcona soczewka wcześniej skurczyła się w jasnym świetle latarki do małego punkciku, a teraz się rozszerzyła, mrugnęło w jej kierunku.
- Hej... hej, podejdź tu! Hej, podejdź bliżej... to nie... nie? To...
Przez moment oko błysnęło jaśniejszym stratosferycznym niebieskim. Chell została przez nie oświetlona, rzucając ogromny, ciemny cień na zniszczoną ścianę.
- To ty!
Ulga, zachwyt, niedowierzanie, zaskoczenie; słowa nie oddają uczuć, które Wheatley zdołał włożyć w te dwie sylaby. Jego oko z radości wykonało skrzypiąco całą okrągłą trzystusześćdziesięciostopniową pętlę, a on śmiał się niekontrolowanie, jego głos podskakiwał wywołanymi szokiem drganiami, jak na kolejce w wesołym miasteczku.
- To ty! To ty, wróciłaś! Ty naprawdę... och, nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że cię widzę. Oh, nie mogę w to uwierzyć. To nie może dziać się naprawdę, to nie... o, czekaj, może się nie dzieje.
Źrenica skurczyła się w nagłym przerażeniu.
- O Boże... ej, czy mogłabyś mnie szturchnąć czy... walnąć mnie czy coś, tylko delikatnie, nie za mocno!, żeby udowodnić, tak dla stuprocentowej pewności, że mi się to wszystko tylko nie widzi? Bo... widziałem ostatnio bardzo dużo dziwnych rzeczy - stres, myślę, że przez stres, i to, że Ona namieszała mi we wnętrznościach, to też mogło się przyczynić...
Chell, do tej pory uważnie studiująca gąszcz mechanicznych części wciśniętych w obudowę Wheatley'ego, złapała go mocno w zgięcie jednej ręki, drugą, wolną, chwyciła mechaniczne ręce i z wielką siłą szarpnęła cały ten technologiczny węzeł. Rozległ się groźny syk, rozbłysło mnóstwo iskier i dał się słyszeć rozdzierający krzyk.
- GAAAHHH! Delikatnie, mówiłem delikatnie... och, no popatrz, jestem wolny, dobra robota!... Imponujące ręczne sterowanie zrobiłaś na tej ścianie, przy okazji...- kontynuował, gdy Chell potrząsnęła swą zdrętwiałą od iskier ręką i zaczęła odpinać plecak.- Naprawdę świetna robota, pierwsza klasa. Nie miałem pojęcia, że jesteś tak technicznie zdolna. Och... co za uczucie, jesteś widokiem, który cieszy oczy. Nadal nie mogę uwierzyć...
Zamilkł. Coś zdawało się go dręczyć - oko skierował w dół, zmrużył je, kilka razy spojrzał na nią nieśmiało, w jakiś sposób dając radę wyrazić niesamowicie ogromne ilości poczucia winy jak na coś, co w rzeczy samej było metalową kulką z okiem.
- Czy mogę tylko powiedzieć, zanim pójdziemy dalej, że naprawdę... naprawdę przepraszam. Za wszystko. Przepraszam, że byłem takim, takim potworem, przepraszam, że byłem tak natrętny i poganiający i... er, no cóż, morderczy. W stosunku do ciebie. Myliłem się, ty miałaś rację, nigdy nie powinienem był próbować prowadzić tego miejsca samemu, i ja... cóż, na naprawdę...
Przerwał, szukając lepszego, mocniejszego, gładszego, bardziej przekonującego słowa. Nie znalazł.
- ...przepraszam.
Chell porzuciła na chwilę szerokie paski plecaka i spojrzała na niego, klęcząc na ponurej panelowej podłodze.
Nie cieszyła się na myśl, że zobaczy go ponownie , nie po ich ostatnim rozstaniu, nie po wszystkim, co się wydarzyło. Spodziewała się być wściekłą - i była, w stopniu, który ją zaskoczył - cztery lata leczenia ran niezbyt pomogły na palące poczucie oburzenia i bólu, który czuła przez całkowitą niesprawiedliwość, z jaką ją traktował.
Lecz wciąż...
Wciąż nie miała żadnych wspomnień ze swego wcześniejszego życia - jeśli jakieś w ogóle prowadziła. Pewne rzeczy sugerowały, że tak: wiedza i zrozumienie, wyuczone zdolności, reakcje pamiętane przez jej ciało, fakty, które znała, pomysły, które dzwoniły gdzieś w jej głowie... lecz nie własne wspomnienia. Potrafiła szybko biegać i strzelać prosto, pojąć zjawiska przestrzenne, jak na przykład piorun, ale nie wiedziała, gdzie mieszkała wcześniej. Pamiętała, jak się jeździ autem, jak sprawić, by chleb rósł, ale nie jak wyglądali jej rodzice. Wiedziała, gdzie na mapie leży Australia i kim byli bracia Wright, ale nie znała własnego nazwiska.
Była obudzona - świadoma - na bardzo krótki okres, tylko by stoczyć tę piekielną pierwszą walkę, odbyć te godziny testów i przedrzeć się siłą przez placówkę, wszystko, by się wydostać, zawsze, by się wydostać, a jeśli znaczyło to przejście po Jej trupie, to niech i tak będzie. Chell nie miała wyrzutów sumienia. Jeśli próbowała zabić morderczą sztuczną inteligencję, to tylko w obronie własnej. Możliwe, że inni, bardziej szlachetni i etyczni od niej kłóciliby się, że skoro ma Ona własną świadomość i rozum, zabicie Jej byłoby nie lepsze od zwykłego morderstwa i wstrzymaliby się w imię ludzkiej litości i współczucia.
I ci wspaniali, wykształceni, etyczni ludzie, bez nawet cienia wątpliwości zostaliby rozsmarowani po całej placówce.
Chell została zrobiona z twardszej gliny. Walczyła dzielnie i przeżyła wszystko, co zgotował jej los, przetrwała, zabiła i była już prawie, już prawie wolna...
A potem - nic. Fragmenty wspomnień, niewyraźne, wspomagane środkami uspokajającymi sny, długi, długi spoczynek, a później...
Był pierwszym przyjaznym głosem, jaki słyszała w całym swoim pamiętanym życiu, krótkim i bolesnym. Był jedyną znaną jej rzeczą, nie stanowiącą przedłużenia Jej, nie kierowaną Jej psychotyczną wolą. I nawet jeśli jego cele były wiadome od początku - chciał się wydostać tak bardzo, jak ona, postrzegał ją jako poruszający się, zręczny, naciskający guziki środek do celu - to, że chciał tego samego zbliżyło ich do siebie.
Partner w nieszczęściu, po tak długim czasie z tylko Jej głosem do towarzystwa niekończące się gadanie było cudowną odmianą. Jego zdolność do nawijania o bzdurach doprowadziłaby większość ludzi do szału, ale Chell to nie przeszkadzało. Ten głos pomagał jej się skupić, wyciszał ją, oddalał największy strach. Trudno jest się bać, trudno czuć się bardzo bliskim śmierci, gdy jednym uchem ciągle słucha się mamrotania i szumu radia nastawionego stale na Gadu FM.
Szła za nim do piekła i z powrotem, ryzykowała życie na jego słowo - jego rady mogły być słabe, ale były wszystkim, co miała. I może dlatego, że tak bardzo pragnęła kontaktu z innym człowiekiem, a on wydawał się taki ludzki, ze wszystkimi swoimi wadami tak przypominającymi prawdziwą osobę, jak przypominać ją mogło gadające metalowe oko, z jakiegoś powodu po pewnym czasie zorientowała się, że robiła coś nawet głupszego, niż słuchanie jego rad.
Lubiła go.
Lubiła go, i dlatego było jeszcze gorzej. Ona nauczyła ją, jak to jest być zastraszaną przez wroga, lecz Wheatley nauczył ją, jak to jest być zdradzoną przez przyjaciela. Tak, spodziewała się, że będzie wściekła. Nie spodziewała się litości, ostrego nieoczekiwanego uczucia gdzieś w środku, w reakcji na jego opłakany stan, sadzę, rysy i pełną wgnieceń, rozdartą obudowę, pęknięte oko i spalone obwody sterczące po bokach. Przywiodło jej to na myśl pierwsze, trudne tygodnie po ucieczce; jak mimo bezpieczeństwa i spokoju miejsca, w którym się znalazła, cały czas doświadczała wahań nastroju od gniewu po jakiś rodzaj żałoby. Opłakiwała go - nie ma na to lepszego słowa - opłakiwała jak stratę przyjaciela, a ze wszystkich jej koszmarów najgorszymi nie były te o śmierci lub testowaniu (a te same w sobie były już okropne i zdarzały się często), ale te o ostatnich momentach, gdy wydawał się być znowu sobą, prosząc, by go trzymała, w szumie zasysanego powietrza wokół nich, gdy jego rączki wysuwały się nieubłaganie z jej uchwytu.
A już ostatnią rzeczą, jaką spodziewała się poczuć był ten mały, bolesny błysk, drobna, zmieszana część jej samej, która cieszyła się, że go widzi. Większość niej chciałaby po prostu, by miał normalną twarz, dobrą do uderzenia, lecz najwyraźniej jedna cząstka jej umysłu postanowiła nie dostosowywać się do reszty. Tęskniła za nim, za tym robocikiem który kiedyś poświęcił całą swoją (dyskusyjną) zdolność rozumowania, by ją zabić. Dlaczego? A tym bardziej, czemu dawać mu drugą szansę?
Z drugiej strony, jeśli nie wierzyła w drugie szansy, co w ogóle tu robiła? Rzuciła wszystko, zostawiła swe nowe życie, które budowała przez cztery lata, tylko dla tej małej, wygadanej metalowej kulki. Chell nie uważała, że było to czysto altruiczne działanie - zwyczajnie nie mogła z zimną krwią zignorować jego błagań i zostawić go na Jej łaskę, nie ważne, co zrobił i co próbował zrobić. Tak, to byłoby logiczne, tak, prawdopodobnie na to właśnie zasługiwał, ale w tamtym momencie Chell natychmiast porzuciła tę opcję. Za bardzo czuła, że Ona zrobiłaby coś takiego.
Nie. Musiało istnieć coś wartego ocalenia. Chell nie wstydziła się przyznać, że czasami błądziła po marginesie zimnej praktyczności - zawdzięczała temu życie - ale jeśli miała tu zginąć, a nie łudziła się co do swoich szans, wolałaby raczej zginąć, ratując przyjaciela niż upodabniając się do wroga.
Wheatley skurczył się nieco pod jej spojrzeniem, oko zwężyło się i przesuwało z boku na bok, próbując uniknąć jej wzroku.
- Tak, masz rację.- powiedział szybko, mimo że ledwo co mrugnęła.- Masz rację, to pewnie nie jest dobry moment, pewnie powinniśmy skupić się na ucieczce, a, uh, uzewnętrznianie się i wyrzuty możemy zostawić na później, kiedy będziemy mieć już trochę czasu. Zakładając, że oboje przeżyjemy. Brzmi jak plan. Chciałem... tylko powiedzieć, wiesz? Chciałem tylko powiedzieć, że przepraszam i że...
- Udowodnij.
- ...że ja... ja...
Wheatley zamilkł ponownie, tym razem z czystego szoku. Dla odmiany to on był teraz niemową, zbyt oszołomiony, by zrobić cokolwiek prócz złapania jej ponurego, wymownego spojrzenia. Jej głos był niski i całkowicie wyraźny, a z jej wyrazu twarzy jasno wynikało, że nie zamierzała się powtarzać. Wiedziała, że usłyszał. Sam jej wygląd powiedział mu, żeby nic nie mówił, nie prosił o wyjaśnienie, nie targował się, nie tłumaczył. Jak dla niej sprawa była zamknięta i nic nie wymagało dopowiedzenia, niczego więcej nie chciała słyszeć. Zaoferował swoje przeprosiny, a ona postawiła warunki - i tyle.
Udowodnij.
Nigdy nie mówiła, nie wypowiedziała ani jednego słowa, tu na dole. Tutaj, gdzie nic nie było pod jej kontrolą, nawet nie podłoga, na której stała, gdzie wszystkiego od niej żądano, jej głos był jedynym, co mogła zawsze wstrzymać. Nawet to jedno słowo wydawało się pechem, okropnym błędem, ale i tak nigdy nie przywiązywała wagi do przesądów, a jeśli miała zabrać go ze sobą, tym razem chciała dokładnie upewnić się, że zrozumiał warunki.
Wheatley, po raz pierwszy w życiu, załapał aluzję.
Gdy postawiła jego sfatygowaną obudowę na podłodze, rozległ się cichy szczęk. Jak na razie mieli szczęście, ale jeśli naprawdę nie byli teraz obserwowani - a Chell wiedziała, by nie brać tak nieprawdopodobnych rzeczy za pewnik - stanowiło to tylko kwestię czasu. Szybko przewlekła mocne paski z tyłu plecaka przez jego uchwyty, mocując go jak dodatkowy bagaż na wysokości swoich łopatek.
Wheatley'emu udało się milczeć przez cały proces, a jego oko poruszało się niespokojnie, wodząc po rogach komory, gdy Chell wstawała i sprawdzała ciężar swego nowego ładunku.
- Okej, cóż... dobra robota! Nieźle pomyślane. Jakby co, nie widzę tak właściwie co się dzieje przed nami, więc się do tego nie przydam, ale jeśli chciałabyś wiedzieć, co się dzieje za tobą, to możesz polegać na tym facecie. Rdzeniu. Polegać na tym rdzeniu. No więc... na pewno już się domyśliłaś, ale na wypadek, gdybyś potrzebowała przypomnienia, prawdopodobnie powinniśmy już iść, i to szybko. Na wypadek - a to jest tylko znikoma, znikoma możliwość, okej? - tylko na wypadek, gdyby Ona wróciła.
Chell pokiwała głową i wyruszyła w kierunku, z którego przybyła, lawirując między gruzem, a jej buty tupały cicho po ciemnej podłodze. Z jej punktu widzenia możliwość, że zostaną odkryci była znacznie większa niż tylko znikoma, ale o wiele łatwiej było po prostu zacząć działać. Droga do ostatecznego celu, jakim było wydostanie się z tej placówki wciąż żywą, stanowiła jedyne, co odciągało ją od rozmyślania nad ich obecną sytuacją, i z radością osunęła się w dawny nawyk niemal absolutnej koncentracji na bieżącej sprawie.
Szybko też zauważyła, że wrócił jej zwyczaj słuchania jednym uchem ciągłej gadaniny głosu zza pleców. Wheatley najwyraźniej nadal był nieźle zszokowany, albo postawionym ultimatum, albo samym tym, że przemówiła. Cały czas bełkotał, boleśnie niepewny, a w jego głosie przebrzmiewała dziwna nuta, gdy za bardzo próbował brzmieć naturalnie.
- Okej, poprzesuwała kilka rzeczy odkąd ostatnim razem tu byłem, ale myślę, że wciąż wiem, gdzie jesteśmy. System rur chłodniczych biegnie prosto przez stare laboratorium badawcze. Są tam same biura, sale konferencyjne i takie tam. Jeśli się tam dostaniemy, jestem całkiem pewien, że nie będzie w stanie nas dostrzec, i kto wie, może nawet znajdziemy coś użytecznego! Więc, er, jeśli tam idziemy, powinniśmy tutaj... skręcić w lewo.
Chell zawahała się na skrzyżowaniu. Kładka była tak wysoko, że pod nią nie widać było nic prócz ogólnej, mętnej szarości, a powietrze miało nieco słony posmak, drżąc od jakiegoś silnego, odległego pola elektrycznego. Niski, ciągle obecny szum maszynerii sprawił, że rozbolały ją uszy, a włosy na karku stanęły dęba.
- Tak, właśnie tutaj.- powiedział trzęsący się głosik spomiędzy jej łopatek. Poczuła, jak ten mimowolnie się wzdryga - w przeciągu czterech lat przerwy niemal zapomniała o jego małym, popsutym tiku nerwowym.- W lewo. Ręka którą piszesz... no tak, cóż, ta druga. Och, chyba że jesteś leworęczna, w takim wypadku dokładnie ta, którą piszesz. Którakolwiek... lewo to właśnie kierunek, w którym chcesz się udać.
Postanawiając, że każda ze stron jest tak samo prawdopodobna, Chell wybrała lewą odnogę.
Pod tym względem nic się nie zmieniło. Jego rady mogły okazać się niezbyt pomocne i mogła przyjmować je z dozą ostrożności - wielką dozą - ale nie mogła całkowicie ich zignorować. On znał to miejsce. Jej własna intuicja ocaliła ją niezliczoną ilość razy, ale kiedy ona miała rozsądek i logikę, on miał... no cóż, czasem po prostu wiedział, gdzie skręcić w lewo. Nie było to wiele, ale ponownie, lepsze to niż nic.
Usłyszała, jak wydaje z siebie dźwięk podobny do roztrzęsionego śmiechu.
- Przywołuje wspomnienia, to wszystko. Ty i ja, uciekający tu na dole, ja w stylu: "Idź w lewo!" i ty robiąca to... W pewnym sensie... w pewnym sensie za tym tęskniłem, wiesz? Niewiele jest tego w kosmosie. Niewiele czegokolwiek, szczerze mówiąc.- zamilkł na chwilę.- Mam na myśli... nie sugeruję, że ty też za tym tęskniłaś. Za tym wszystkim. Bieganiem wkoło, noszeniem mnie - co robisz jak zawodowiec, tak przy okazji - raczej za tym nie tęskniłaś, prawda? Chciałem tylko powiedzieć... cóż... to wszystko to taka nasza rzecz, co nie? Nasza mała strategia. Ja trzymam twoją szóstą, ty trzymasz moją... er... cóż, mnie, ty trzymasz mnie. Niezawodne. Nic nie może pójść nie tak.
Usłyszeli nagły, odległy hałas. Kładka podskoczyła; dźwięk zgrzytającego metalu odbijał się echem w górze i naokoło nich, niczym przeczyszczanie olbrzymiej gardzieli. Chell zamarła; na jej plecach drżące niebieskie oko Wheatley'ego zmieniło się w mały punkcik.
- Ach. Myślę-myślę, że Ona... to pewnie nic takiego, może po prostu idź troszkę szybciej...
Kładka zatrzęsła się. Chell straciła równowagę i niemal upadła, gwałtownie chwytając się poręczy i upuszczając latarkę. Małe światełko spadło w przepaść pod nią, znikając w oddali, pochłaniane przez narastający, migający neonowy blask.
Włączały się światła.
Wheatley zaskowyczał, wyciągając łożyska swej wewnętrznej obudowy w całkowicie bezsensownej próbie wyjrzenia zza pleców Chell.
- Nieważne, nieważne, zmiana planów... UCIEKAAAJ!
Chell nie potrzebowała podpowiedzi. Pognała kładką, metalowe obcasy jej butów uderzały o kratę, ręce poruszały się w przód i w tył, szczęka była zaciśnięta. Odległe ściany zaczynały falować, przybliżając się, hałas narastał, wypełniając zatęchłe powietrze dźwiękami mechanicznego bólu. Za nią Wheatley wykrzykiwał ostrzeżenia lub zachęty, lub oba; trudno było określić, ponieważ jego głos podskakiwał za każdym razem, gdy jej stopa lądowała na ziemi, sprawiając, że brzmiał, jakby miał ciężki przypadek czkawki.
- Nie widzę gdzie idziemy! To może być problem... prawo idź w prawo idź w prawo...!
Chell zmieniła kierunek w ostatnim momencie, wyjrzała przez barierkę i pobiegła dalej. Ogromnie długa, prosta droga rozciągała się przed nią, niknąc w ostrym świetle nowo zapalonych świateł.
- Nie wiem, czy dam radę, jeśli nie widzę, gdzie idziemy! Hej, słuchaj, jak dobra jesteś w bieganiu tyłem?
Kładka ponownie zatrzęsła się mocno. Chell czuła, jak coś niezbędnego na jednym lub obu końcach było wyrywane ze swych fundamentów przez skrzeczące, niszczące ruchy ścian. Tak czy siak nie mogła nic na to poradzić - jej jedynym celem był koniec tej kładki, gdzie ledwo mogła dostrzec nieporuszającą się, szarą, wysoką ścianę i ciemnawy kształt, który mógł być drzwiami.
- Nie chcę cię niepokoić...- zaczął Wheatley, wypowiadając każde słowo głośno i wyraźnie, by zrozumiała go mimo tego, że jego procesor mowy rzucany był na wszystkie strony, niczym mojito w shakerze do koktajli.- ...ale myślę, że Ona o nas wie.
Ściany nadal posuwały się z przerażającą prędkością, zwiastowane ciężkim klanklanklank poruszających się paneli. Zwiększając prędkość na te ostatnie trzydzieści metrów, Chell prześlizgnęła się tuż pod drzwi. Ciemnawym kształtem było graffiti, po czterech latach widok tak znajomy, że aż bolał - drżącą ręką wypisane wyblakłe słowa, zostawione tu na kto-wie-jak-długo przez jej anonimowego, dobrze radzącego, oznaczającego sekrety placówki, dawno zaginionego przyjaciela.
WEJDŹ TUTAJ!
Chwyciła za klamkę. Drzwi były otwarte.
- Na co czekasz?- wrzasnął Wheatley, obserwując, jak ściana szybko zamyka się za nimi. Olbrzymia komora z rurami chłodniczymi nie była już wcale ogromna. Teraz była ledwo wielkości Jej komory i zmniejszała się w zastraszającym tempie, zaciskając się naokoło nich jak zamykająca się pięść.- Właź do środka! Właź do środka!
To zbyt proste, powiedział mały, ostrzegawczy głosik w umyśle Chell. Jednak wciąż, jak zawsze w tym zapomnianym przez Boga miejscu, nie za bardzo miała jakikolwiek wybór. Pchnęła gwałtownie, zatrzymując się tylko na chwilę, by rzucić okiem na szarą podłogę i jasne, malowane ściany, po czym wpadła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.

 ()~~~~~~~~~~~~~~~~()


A jednak, po małych problemach z bloggerem, udało mi się opublikować dzisiaj ^^

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz