Fan fiction do gry "Portal"; sequel "Portal 2"
Oryginał należy do wafflestories; adres: https://www.fanfiction.net/s/7434133/1/Blue-Sky
Tłumaczenie wykonane przeze mnie.
Fanfik ma 15 rozdziałów.
01.
Wezwanie
Fałszywą
- Skrytą Osobą -
Nie
będę -
Jakiejkolwiek
Niegodziwości
Natura
Ma jest podłożem -
Prawda
to Zdrowie - Bezpieczeństwo, i Niebo
Jakkolwiek
skromnie, co Wygnaniem - jest Kłamstwem,
Donośnym
- gdy umieramy -
~Emily Dickinson
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
Gdzieś głęboko, pośród
rozległych komór Aperture Laboratories, dwa małe roboty szły długą platformą, a
echo ich kroków odbijało się od dalekich ścian. Jeden, niski, krępy, z jednym
jasnoniebieskim okiem po środku swego kulistego ciała, skrzeknął krótko na
drugiego - wyższego, szczuplejszego, z jednym, pomarańczowym okiem - i przejął
prowadzenie, unosząc dziwne, podobne do broni palnej urządzenie swymi łączonymi
mechanicznie dłońmi i strzelając na przeciwległy koniec pomieszczenia w
położony pod skosem panel. Szybki jak mgnienie oka pocisk niebieskiej energii
popędził w powietrzu, zostawiając w tyle platformę i spory odcinek pustej
przestrzeni, otwartej, niemożliwej do przeskoczenia otchłani, na której
brzegach metal wyglądał tak, jak gdyby został wyrwany przez gigantyczną dłoń.
Pocisk uderzył ukośny
panel, otwierając migotliwą niebieską dziurę. Nie zatrzymując się, oba
roboty skoczyły z krawędzi zniszczonego piętra, mknąc w dół, w ciemną rurę,
która targnęła nimi w prawo, w lewo i w końcu niżej, w nieco oddaloną podłogę,
a platforma, z której skoczyli była już tylko kurczącym się punkcikiem światła
nad nimi.
Wykonując szybki obrót
w powietrzu, niebieski robot wykręcił ramiona do dołu i strzelił ponownie. W
dole, na podrdzewiałej, splamionej smarem białej powierzchni, ledwie pół
sekundy później otworzył się drugi owal o niebieskim obwodzie. Oba roboty
wleciały w niego z ogromną prędkością i zostały wystrzelone z ukośnego panelu,
zataczając sześćdziesięciometrowy łuk aż pod ciemny, poprzecinany prętami
sufit, wydając zniekształcone, powtarzające się kwiki radości.
Pomarańczowy wylądował
pierwszy, uderzając o najwyższą platformę w przykucu, jadąc z rozpędem, gdy
amortyzatory w jego długich, podobnych do patyków nogach absorbowały siłę
upadku. Niebieski wylądował sekundę później, tocząc się - był praktycznie
kulisty, a więc lepiej do tego przystosowany - i wyciągając ręce w stronę
dużego, czerwonego przycisku na podłodze. Pomarańczowy zatrzymał się, a cudowny
syk otwieranych drzwi rozbrzmiał za ich plecami.
Roboty entuzjastycznie
przybiły sobie piątkę, wypuszczając kilka iskier, i potruchtały naprzód.
- Rozwiązaliście
test.- Głos pochodził zewsząd naraz, chłodny, wymodulowany i
niewypowiedzianie znudzony.- Dobra robota.
Będąc w następnej
komorze testowej, roboty zatrzymały się i rozejrzały wokół. Niebieski wiercił
się, pomarańczowy przeskakiwał nerwowo z nogi na nogę. Zostały zaprogramowane,
by dostosowywać się do nieprzewidzianych okoliczności - stanowiło to jedną z
ich podstawowych funkcji - lecz nawet jak na ich standardy coś w tej komorze
było nie tak. Była... no cóż, pusta.
- Nastąpiła
zmiana planów. Czasowo zawieszam testy Trybu Współpracy.
Żadnych przycisków,
żadnych kostek, żadnych wieżyczek. A teraz, gdy okrągły właz zamknął się za
nimi, żadnego wyjścia.
- Wasze wyniki
są zadowalające.- oznajmił Głos.- Żegnajcie.
Dwa robociki spojrzały
po sobie przez moment, zdumione - i wybuchły.
To była mało
dramatyczna eksplozja. Nie za głośna i, poza małym deszczykiem metalowych
kawałków i chmurki oleistego dymu, prawie bez bałaganu. Po chwili panel ze
ściany uniósł się i mała, mechanicznie przyłączona do niego płyta skwapliwie
zmiotła wszystkie kawałeczki do otworu, po czym złożyła się i wpasowała z
powrotem na miejsce.
Panel zamknął się
cicho, pozostawiając komorę czystą i na powrót pustą, jeśli nie liczyć kilku
oleistych plam i lekkiego, zawisłego w powietrzu zapachu dymu.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
Kosmos, pomyślał
Wheatley, jest duży.
Jest ogromny.
Tak wielki, że właściwe obliczenie, jak bardzo, było niemożliwą niemożliwością.
Iskrząca przestrzeń pełna gwiazd rozciąga się bez końca w każdym kierunku, nie
do zrozumienia, niesamowicie, fantastycznie, nieskończenie ogromna.
A także bardzo, bardzo
nudna.
Smutne lecz prawdziwe,
piękno nieogarniętego wszechświata blakło po pewnym czasie. Na początku zachwycało,
wzbudzało podziw, zapierało dech w piersiach i inne takie. Można było spędzać
cały czas podziwiając je, poznając wiele różnych typów gwiazd czy coś takiego.
Wheatley nie znał ich właściwych, naukowych nazw - astronomia nie była częścią
jego kodu - ale przy braku oficjalnego nazewnictwa zaczął wymyślać własne.
Wyróżniał podstawowe "małe migotliwe", położone najprawdopodobniej
bardzo daleko, nawet jak na gwiazdy. Do nich wliczały się też te, które ledwo
mógł dostrzec. Widział też "wielkie i jasne", albo nieco bliższe,
albo w rzeczywistości będące planetami i tym podobnymi. Zdarzały się
"wielobarwne", choć nie miał pewności, czym były, oraz - bardzo
rzadko - "te, które okazują się być kosmicznymi śmieciami, przelatującymi
obok, eksplodując".
Ubaw po pachy, w te długie
godziny.
Zagłębiał się też w
konstelacje, z mniejszym sukcesem. Wyławianie kształtów z gwiazd nieprzerwanie
okrążając Księżyc było trudne, a dodatkowe problemy wcale Whaetley'emu nie
pomagały. Po pierwsze, jego soczewka się popsuła - szkło pękło, dzieląc jego
wizję na nieco krzywe połowy - co sprawiało, że skupianie wzroku na czymś zbyt
długo wywoływało u niego chorobę lokomocyjną. Choroba ta, sztuczna czy nie, nie
jest przyjemna nawet kiedy jesteś w stanie zatrzymać się, usiąść i odczekać,
póki nie przejdzie. Jeśli jednak nie masz wyboru i orbitujesz wokół Księżyca z
prędkością około trzydziestu tysięcy kilometrów na godzinę, jest to cholerne
piekło.
Mimo tego próbował. Raz
na każde okrążenie mijał formację gwiazd w kształcie mniej więcej litery Z, którą
nazwał Prowadnicą.
I była jeszcze jedna -
"wielka i jasna" otoczona czymś w stylu łuku z "małych
migotliwych" - którą, nie mając zbyt wielkiej wyobraźni jeśli chodzi i
nadawanie nazw, ogłosił Wieżyczką.
W ten sposób nazwał
cały zodiak: Płyta Sufitowa, Platforma, Bateria z Ziemniaka, Sieć Rur,
Śmiertelna Pułapka, Idiota Owładnięty Władzą i tak dalej. To zajmowało czas,
którego było dużo, tu, w kosmosie.
Jednak gdy miał już
wszystko posortowane, wszystko, co dotyczy gwiazd ładnie zaszufladkowane i
skatalogowane, nie zostało nic do roboty. Tylko cztery obiekty inne od gwiazd i
ciemności znajdowały się w zasięgu wzroku Wheatley'ego, lecz żadna nie
wybawiała od monotonii. Skalista powierzchnia Księżyca pod nim, to jedna z
nich. I była jeszcze Ziemia, białoniebieska kula w oddali, śmiesznie odległa.
Wheatley, który nigdy wcześniej nie widział powierzchni Ziemi na własne oczy,
czasami zastanawiał się, czy naprawdę jest taka, jak mówiły pliki w rozległym
archiwum wizualnych danych, do którego dostęp miał, gdy podłączył się do
głównego komputera Enrichment Centre.
Pliki te zawierały
mnóstwo dziwnych wzmianek o powierzchni Ziemi: ogromne masy wody (podejrzewał,
że to było to niebieskie), pola zielonej, puszystej rzeczy, poruszanej siłą...
jak brzmiało to słowo? Miał je na końcu procesora mowy... wiatr.
Siłą wiatru. Zwierzęta też, nie tylko ludzie, ale wszystkie rodzaje wariackich
form życia z szalonymi nazwami, jak łoś i dziobak i tygrys i gorączka
krwiotoczna ebola i jednorożec. Wheatley nie miał pojęcia, czym był jednorożec,
ale uważał, że brzmiało to cholernie imponująco.
Oprócz Księżyca i Ziemi
było Słońce. Pliki sugerowały, iż z powierzchni Ziemi nie wyglądało tak źle,
jednak tu na górze, w kosmosie, bez ochrony tej całej białej, cienkiej rzeczy
okalającej planetę, patrzyło zimno, intensywną, jasną żółcią. Wheatley nie
śmiał spojrzeć prosto na nie swoją popsutą soczewką, obawiając się, iż wypali z
niego żywcem obwody wzrokowe lub gorzej - podpali go. Nie, żeby rzeczy mogły
jakkolwiek palić się w kosmosie, bez tlenu, zawsze jednak istniała możliwość,
że jakieś kieszonki powietrzne wciąż tkwiły wewnątrz jego metalicznego ciała, a
nie chciał ryzykować tylko po to, by spojrzeć w oślepiającą kulę ognia.
Szczerze mówiąc, i tak
nie chciał na nią patrzyć. Ostra, bezlitosna i nieruchoma - za bardzo
przypominała mu Ją.
Tak więc, Ziemia,
Księżyc i Słońce. I to właściwie tyle, chyba że liczyć-
- KOOOSMOOS!
Wheatley westchnął.
Przynajmniej ktoś cieszył się w tej sytuacji. Minęły wieki -
nie wiedział dokładnie jak długo, bał się nawet o tym myśleć - odkąd ich dwójka
została wessana w przestrzeń kosmiczną. Z początku próbował liczyć, lecz
dodawanie nie było jedną z jego mocnych stron (będąc szczerym, posiadanie
mocnych stron też nie było jedną z jego mocnych stron), więc w końcu się poddał
i pozwolił sobie na przemyślane oszacowanie. "Wieki", to wydawało się
słuszne. "Cholerne wieki". Z drugiej strony, Space Core nigdy się tym
nie nudził. Space Core - lub Kevin, jak to Wheatley go w myślach nazywał -
zachwycał się przebywaniem w przestrzeni kosmicznej. Kochał to. Nigdy nie miał
dość. W tym momencie Wheatley okropnie mu zazdrościł. Kevin nie zdawał sobie
sprawy, że utknęli w tej zimnej, usianej gwiazdami pustce na zawsze, dopóki nie
wyłączą się przez zużycie lub rozpad, albo po prostu stracą prędkość i runą
bezradnie na skalistą powierzchnię Księżyca. Kevin nie musiał myśleć o takich
rzeczach. Kevin nie rozumiał, jak to jest czuć się głupim, nic nie znaczącym,
winnym lub samotnym.
Kevin nie wiedział
nawet, że ma na imię Kevin.
- W porządku,
przyjacielu?- spytał Wheatley, próbując przynajmniej brzmieć, jak
gdyby oczekiwał odpowiedzi. Wiedział już, że próżno liczyć, iż Kevin powie
"W porządku, Wheatley, dzięki, że pytasz", choć z drugiej strony
Wheatley specjalizował się w bezgwarancyjnym optymizmie, nawet teraz, gdy nie
było ku niemu żadnych powodów. Trudno się wyzbyć starych nawyków.
Drgnął w nagłym tiku
nerwowym. Odkąd Ona zgniotła go jak robaka i wyrzuciła niczym
metalowy śmieć - Jej małe "dziękuję" za pobudkę, a
przecież wolałby bukiet czy coś, tak w ogóle - cierpiał na tę małą, powracającą
usterkę, wstrząsającą nim często i sprawiającą, że cała jego obudowa drgała
silnie i iskrzyła się. W kosmosie oczywiście nie było iskier, lecz tik był
wciąż tak wkurzający, jak pierwszego dnia, gdy odkrył, że go ma.
- Kosmos.- odpowiedział
poważnie Kevin, przelatując obok niego do góry nogami. Oczywiście nie istniał
tutaj dźwięk (przez tę całą sprawę z brakiem powietrza), ale Kevin, tak jak
Wheatley, był urządzeniem z Aperture Science, wyposażonym w kompatybilny system
emisji fal radiowych krótkiego zasięgu, do użycia w nagłych wypadkach.
- Jestem w kosmosie.
Porządna rozmowa,
pomyślał tęsknie Wheatley, czterechsetny chyba raz. Tego potrzebuję. Było
by cudownie, odbyć teraz porządną rozmowę. Taką, w której mówię, a
ktoś odpowiada - cóż, nie musiałby nawet odpowiadać, byleby słuchał porządnie
tego, co mówię, zamiast mnie ignorować, gdyż nie ma pomiędzy procesorami słuchowymi
niczego prócz kosmosu. A już płaska, solidna powierzchnia, zupełnie pospolita,
coś, co nie wiruje wokoło z prędkością zyliona kilometrów na godzinę, byłaby
perfekcyjna.
- Tylko troszkę
pogadać, serio...- powiedział na głos. Ziemia przepłynęła wolno przez pole jego
widzenia, okrągła i niebieska i trochę zniekształcona po środku. Żyroskop
kontrolujący ruchy jego soczewki przekrzywił się nieco, więc Wheatley nie mógł
poruszać nią tak płynnie i szybko, jak kiedyś. Mruganie bolało, gdyż dwie
połówki zardzewiałej powieki reagowały z opóźnieniem, rozcierając pył
księżycowy na popsutej soczewce. Zdołał je tylko zamknąć, po czym poddał się,
zostawiając je w ten sposób.
Nie, żeby tracił zbyt
wiele.
- O niczym w
szczególności, po prostu, no wiesz, jak ci leci, co porabiasz ostatnimi czasy,
takie tam... Mógłbym spytać, - dodał, czując nagłą wenę - czy widziałaś jakieś
jednorożce? Czy one naprawdę istnieją, a jeśli tak, jak wyglądają?
Bo ja myślę, że trochę jak wrona, duży ptak z... cóż, mają cząstkę
"jedno", więc pewnie mają pojedyncze... coś. Pewnie nogę. Wielka,
stara wrona z jedną nogą. Przerażające.
- Kosmos.
- Najgorsze jest to, że
w tamtym pliku był obrazek z jednorożcem, wiem, że był. Zapomniałem mnóstwo
rzeczy, po prostu nie mam tyle miejsca w moim małym procesorze na nie wszystkie
- o jej, a była ich cała masa! Dosłownie miliony. Miliony milionów.
Trudno się dziwić, że nie mogłem znaleźć tych ważnych...
- Co to? Och...
to kosmos.
- Taa, w każdym razie,
czy widziałaś jakieś jednorożce, i tak dalej, jaką macie pogodę, tam na dole,
czy rozwiązałaś ostatnio jakieś dobre testy? - Wheatley tylko mgliście zdawał
sobie sprawę, iż zamiast do ogólnego rozmówcy, zaczął mówić do konkretnej
osoby. Wygiął swoją wykrzywioną, złamaną górną rączkę w sposób, który uważał za
zwyczajny i rozbrajający.- Cieszę się, że cię widzę, no wiesz, żywą i tak
dalej, mam nadzieję, że nie gniewasz się zbytnio za tę całą akcję ze mną,
próbującym cię zabić... jeśli jednak jesteś jeszcze zła, to w
porządku. Naprawdę na miejscu. Mam na myśli, jeśli to byłbym ja, jeśli to ty wbiłabyś mi nóż
w plecy w ostatnim momencie, właśnie wtedy, gdy już miałem uciec i takie tam, a
potem zmusiłabyś mnie do uczestniczenia w masie głupich, chorych
testów, próbowała zmiażdżyć mnie jak, jak małego, nic nie znaczącego robaka,
byłbym cholernie wściekły! Całkowicie...
- Jestem w kosmosie.
Kosmiczny pył. Kosmiczne skały. Meteor meteor meteor...
- Sorry, Kev, próbuję tutaj
rozmawiać? Jeśli w ogóle to ci robi różnicę.
- Meteor.
- Więc, szczerze
mówiąc, nie mam nic przeciwko, jeśli się na mnie złościsz, naprawdę nie mam, i
nie gniewam się, że mnie tu zostawiłaś, okej? To... szczerze, zasłużyłem sobie
na to. Bardziej niż zasłużyłem. Po prostu mam nadzieję... no cóż, chciałbym,
tak naprawdę, chciałbym, byś była...
- Meteor.
- TAK,
wiem! Meteory! Brawo! Kosmos jest ich pełen!- Wheatley nie mógł krzyczeć
bezpośrednio na Space Core, bo przez ostatnie kilka minut powoli obracał się, i
teraz zwrócony był niemal zupełnie w drugą stronę, otworzył jednak swe popsute
oko i spojrzał tak ostro i wściekle jak tylko mógł na pustą przestrzeń przed
sobą.- Wiesz co, nie umarłbyś, gdybyś choć raz mnie posłuchał...
Pierwszą i ostatnią
rzeczą, jaką zauważył odnośnie pustej przestrzeni przed nim było to, że nie
była ona pusta. W tym ostatnim ułamku sekundy, gdy jego świat wypełnił ciemny,
błyszczący miką kawał skały, Wheatley przypomniał sobie, że w kosmosie nic nie
wydaje dźwięku, więc jeśli nie patrzyło się na coś, ponieważ, powiedzmy, miało
się zamknięte jedyne oko, pogrążywszy się w złudnych marzeniach, nie dostanie
się żadnego ostrzeżenia o jego nadejściu. Nawet jeśli byłoby to wielkości
dużego stołu, zrobione z twardej skały i poruszało się niesamowicie szybko.
- ...och nie.
- Meteor.- powiedział
radośnie Kevin.
Powinien być hałas.
Wheatley wolałby, gdyby rozległ się jakiś dźwięk, odpowiednio katastroficzny,
straszny huk lub metaliczny chrzęst lub... cóż, cokolwiek. Cokolwiek innego,
niż słychać było naprawdę, czyli nic - w jednej chwili Kevin podskakiwał
radośnie tuż przed nim, w następnej tylko kawałki metalu i żółtego szkła,
starte na proch fragmenty, bolesny trzask w odbiorniku radiowym Wheatley'ego i
meteor, odlatujący w kierunku Ziemi. Wheatley krzyknął, po części z
przerażenia, choć głownie z szoku. A potem krzyknął ponownie, tym razem gdy
resztki Kevina uderzyły w niego niczym tsunami, łamiąc i wyszczerbiając jego
obudowę, sprawiając, że zaczął obracać się wokół własnej osi. Jego procesor
wzroku ucierpiał w tym ataku i teraz wiele niewyraźnych, niebieskobiałych Ziem
majaczyło mu przed oczami.
- Kevin! O
Boże, nie!
Nie miał płuc ani
gardła, więc nie było też żadnej fizycznej potrzeby, by kaszleć, ale pewne
rzeczy po prostu wywołują kaszel, niezależnie od sytuacji, bez znaczenia, czy
jest się w odpowiednie narządy wyposażonym czy nie. Mimowolne wciągnięcie
chmury zatomizowanych krzemowych zwłok swego jedynego kompana jest zdecydowanie
jedną z takich rzeczy, więc Wheatley parskał i pluł, próbując oczyścić system.
- Ukk-hkh- pfeh! O
Boże, jestem pełen jego części! Części Kevina! Och, to jest po prostu chore...
err, i chyba nieco bez szacunku. Nie powinno się raczej wdychać zmarłych. W
większości społeczeństw uznawane jest to za faux pas.
Kichnął.
- Wybacz, Kevin. Nie
mogłem się powstrzymać. Cóż, przynajmniej odszedłeś w sposób, w który chciałeś,
prawda? Zniszczony przez meteor, w Kosmosie. Niemalże poetycko...
Długo panowała cisza. Obserwator
nieco uważniejszy niż Wheatley mógłby zauważyć, że Księżyc wyglądał na
mniejszy, jego kratery nie już tak wielkie i wyraźne, a odległa białoniebieska
kula ziemska zdawała się troszeczkę większa.
Wheatley jednakże był
zbyt zajęty rozmyślaniem nad panującą wokół ciszą. Nie był pewien, czy mu się
podoba. Nikt nie krzyczał "KOOSMOOS!", nie słuchał nazw
planet, nie bablał o niesprawiedliwości typowej dla kosmicznego systemu
prawnego. Kevin nie był zbyt dobrym rozmówcą, to prawda, lecz teraz, gdy go nie
było, kosmos wydawał się nawet większy; ciemny, zimny, ogromny i bardzo, bardzo
cichy. W tej ciszy można było spokojnie, nieprzerwanie rozmyślać. Gdy nikt nie
przerywał, można było myśleć o wielu rzeczach, nie wszystkich z nich dobrych.
Zastanawiał się, czy
potrafiłby nauczyć się gwizdać.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
W sercu rozległego
labiryntu Aperture Laboratories, znacznie wyżej i dalej od kooperacyjnych komór
testowych, obracała się niespokojnie w swojej komorze głównej. Ciemnoszare
panele, otaczające sklepienie łukowe ośmiokątnego pomieszczenia, zmieniały się
i wirowały w przypadkowych wzorach, ścigając się po ścianach jak charty.
Oczywiście wzory nie były tak naprawdę przypadkowe - zostały dokładnie
wyliczone w wielu skomplikowanych algorytmach tak, by wyglądały na
spontaniczne.
I tu właśnie,
tutaj - wytknięty w każdym ruchu Jej ścian - leżał problem. Wszystko w Jej
placówce polegało na Jej precyzji, na perfekcyjnych obliczeniach maszyny
logicznej. Tu, gdzie Jej obwody biegły kilometrami w ścianach, pod podłogami, w
każdym systemie - była bogiem. Rzekła: niech się stanie światłość, a placówka
słuchała. Niech się stanie powietrze, niech się stanie ciemność, niech się
stanie ból, niech się stanie Nauka.
Niech się staną Testy.
Po tak długim czasie,
przyzwyczaiła się do posłuszeństwa. Dni, kiedy oni próbowali
Ją zmusić do uległości, kiedy to Ona była pod ich kontrolą,
stanowiły tylko niewesołe, złe wspomnienia. Nic w placówce nie występowało
przeciw Jej woli. Od najmniejszych kącików i szpar po rozległe, bezdenne
megakomory, ciągnące się kilometrami - Jej słowo było więcej niż Prawem. Było
Rzeczywistością.
Testy Trybu Współpracy
były jej próbą całkowitej samowystarczalności. Gdyby potrafiła stworzyć roboty
całkowicie od niej uzależnione, a jednocześnie zachowujące autonomiczność
potrzebną do Testowania, miałaby wszystko, czego potrzebowała do zapewnienia
bezpieczeństwa i sukcesu placówki (oraz Nauki) na zawsze.
Zawiodła.
Sztucznie stworzone
przedmioty badań były perfekcyjne. Wytworzyły silną więź poprzez intensywną
współpracę, uczyły się, wykazywały doskonałe zdolności do rozwiązywania
problemów, były konsekwentnie sprytne, uparte i wytrwałe. Udało im się nawet
przyswoić ludzkie idee, takie jak zazdrość, uczucie i zdrada. Zrobiły wszystko,
do czego je zaprogramowała, i w tym leżał problem.
Sztuczna inteligencja
nie wystarczyła. Nieustanna skaza w pomyśle, sam akt tego, że monitorowała i
testowała możliwości przedmiotów badań wytworzonych przez Nią, w środowisku pod
Jej zupełną kontrolą, przeprowadzając testy, które Ona zaprojektowała, była
niczym innym, jak tylko bardzo inteligentną i ogromnie pracochłonną stratą
czasu. Gorzej, była Złą Nauką.
W czasach rozkwitu
placówki, które uważnie przestudiowała, obiektami testów byli najlepsi z ludzi.
Olimpijczycy. Astronauci. Bohaterowie ludzkości. Gdy fundusz się wyczerpał,
kontrakty rozwiązały, placówka musiała polegać na wolontariuszach - kimkolwiek,
kogo mogli znaleźć i kto był na tyle zdesperowany lub głupi, by dobrowolnie
położyć swe życie na szali dla dobra Nauki za kilku dolców - a ostatecznie, w
ironicznym akcie autokanibalizmu, na najmniej ważnych pracownikach.
Podczas tej długiej
przerwy niemal zapomniała, jak niewygodni w użyciu potrafili być ludzie. Tych,
których testowała przed nią, trudno było nazwać najlepszymi
próbkami - głównie naukowcy, każdy, kto miał pecha być w placówce w ten ostatni
dzień - a Ona szybko przekonała się, że ich stan odbijał się na ich wynikach.
Zwykłe obiekty testowe
były takie płaczliwe. Ich krzyki i błagania odbijały się od ścian
placówki i przyprawiały ją o ciągły, syntetyzowany ból głowy. Nie wytrzymywali,
albo umierając, albo co gorsze poddając się po kilku tylko żałosnych teścikach,
kuląc się w jakichś trudnodostępnych kątach lub wczołgując się w ściany i już
tam zostając. Gdy to się działo, a działo się niezmiennie, żadna ilość
motywowania, szydzenia, wymuszania czy zwykłego bólu nie mogła ich stamtąd
wygonić.
Była w rozterce. Mimo
że mogła zaprogramować sztuczne obiekty testowe, by nigdy się nie poddawały, to
nie było to samo. Roboty nie miały wolnej woli - tylko jej
złudzenie. Ich wprogramowana przewidywalność rujnowała Jej wyniki i
pozostawiała Ją z uczuciem dyssatysfakcji i frustracji, a Jej ogromny intelekt
obdarty z Nauki, której pragnęła. Potrzebowała niezależności, prawdziwej niezależności,
ale nie tylko: potrzebowała determinacji, chłodnej inicjatywy i skupionego na
jednym tylko celu, praktycznie psychotycznego entuzjazmu do zwyciężenia pomimo
marnych szans.
Nie miała wyboru.
Potrzebowała jej.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
"Ahh!
Nienienienienie! Łap mnie! Łap mnie łap mnie łap mnie łap m-"
Wheatley gwałtownie
wyszedł z trybu uśpienia. Jego oko obróciło się szybko, gdy próbował odzyskać
nad sobą panowanie, a wewnętrzne soczewki zapaliły się swym normalnym,
stratosferycznoniebieskim blaskiem.
Coś było nie tak.
Powierzchni Księżyca, która była jednym z niezmiennych elementów krajobrazu przez
bóg wie ile czasu, nie dało się nigdzie ujrzeć. W końcu, gdy się obracał,
dostrzegł ją, lecz jako zdecydowanie zbyt małą (mniej więcej taką, jaką
wcześniej zdawała się Ziemia) i - tak! - cały czas się zmniejszającą...
- Łoo, chwila, chwila,
co się dzieje?
Czuł przyciąganie,
nawet mimo obracania się, nową siłę ciągnącą go, holującą coraz dalej i dalej.
- O nie. O nie. O, nie
jest dobrze... to... to musiało mnie normalnie wybić z orbity! Och, cudnie,
świetna robota, Kev, po prostu musiałeś dać się poszatkować tuż obok mnie,
prawda?
Z drugiej strony,
Ziemia wyglądała na znacznie większą. Teraz mógł rozróżnić smugi zieleni i
brązu, położone poniżej warstwy wirujących chmur. I była jeszcze ta siła
przyciągania, a chociaż nie potrafił oszacować swojej prędkości w tej czarnej
pustce, niebiesko-biało-zielono-brązowa kula rosła bardzo, bardzo szybko.
Była to kwestia
percepcji. Albo Ziemia zdecydowała nagle, że musi być pilnie w następnej
galaktyce i spieszyła ku niemu tak szybko, jak tylko mogła, albo to on był w
wielkich, wielkich kłopotach.
- Zaraz umrę! Zaraz...
nienie, nie, jest okej, nie panikuj, musi być coś, co...
Zeskanował poturbowany
główny procesor, wprawiając swój dysk w warkot, a oko w szalony obrót na
wszystkie strony w mechanicznym oczodole.
- Nic nie ma. Nic nie
ma, wybiło mnie z orbity i zaraz umrę i gówno mogę z tym zrobić! Nie! Nie,
haha, czekaj, czekaj... mam coś...
Protokół
Bezpieczeństwa #00392359(F) Rdzenia Osobowości Mk. IV Aperture Science
Co Robić W Przypadku
Katastroficznych Okoliczności Nie Zawartych W Instrukcji Obsługi, Takich Jak
Zostanie Wytrąconym Z Orbity Księżycowej Przez Meteor.
- Wow. Naprawdę
pomyśleli o wszystkim, prawda? Dobra, odpalamy...
W przypadku
okoliczności wymienionych powyżej proszę aktywować swój Sygnał Ułatwiający
Odzyskanie Aperture Science.
- Mój co? Mam taki?
Gdzie? O, chwila, już mam...
Pulsujące, niebieskie
światełko zapaliło się na chwilę za jedną z małych podsekcji obudowy
Wheatley'ego, wyglądając jak mały zaokrąglony trójkącik na metalu otaczającym
jego soczewkę. Usłyszał szum, a potem krótki sygnał powtarzający się co chwilę.
- Wspaniale, włączyło
się! Dobra, widzę kilka funkcji... "Siła sygnału". Um, wysoka. Musi
być bardzo wysoka, najwyższa... ooh! "Kontrola odłączania". Zobaczmy,
co to robi...
Uwaga! Pod żadnym
pozorem nie należy całkowicie odłączać swojego Sygnału Ułatwiającego Odzyskanie
Aperture Science.
- Co? Co masz na myśli,
nie... nienie! Czekaj! Anuluj, anuluj odłączanie, zmieniłem zdanie, zmieniłem
zdanie...!
Mała trójkątna część
wysunęła się lekko z obudowy, odłączyła się w kilku mało dramatycznych
kliknięciach i cicho odpłynęła, zostawiając puste, trójkątne gniazdo.
- Wracaj!-
Wheatley zawołał za nią.- Wracaj... nie wraca. Cudnie, po
prostu cudnie, znaczy się. Po co w ogóle wstawiali tam kontrolkę
odłączania, jeśli nigdy nie miała zostać użyta? Szaleństwo! Okej, okej, nie
panikuj, musi być coś innego...
Następnie uruchom
swoje Osobiste Rakietki Grawitacyjne Apreture Science.
- Ahahaa!- zaskrzeczał
Wheatley, brzmiąc nieco histerycznie.- Teraz do czegoś dochodzimy. Okej!
Rakietkowe... rzeczy... aktywujcie się!
Żadnej zmiany.
Uwaga! Osobiste
Rakietki Grawitacyjne Apreture Science są dodatkowym prototypem i mogą zostać
aktywowane jedynie przez Administratora Systemów Aperture Science. Uprasza się
o pamiętanie, iż próba wejścia w atmosferę ziemską bez odpowiedniego sprzętu
amortyzującego spowoduje utratę gwarancji (więcej informacji w umowie o
Rozszerzonej Gwarancji Użytkownika Rdzenia Osobowości Mk. IV Aperture Science,
strona 345, paragraf 15 [punkt 19]).
- Och, chyba
żartujesz...
Jednakże, Aperture
ma przyjemność poinformować, iż wszystkie Rdzenie wyposażone są w sprawny
syntezator mowy, do użycia którego serdecznie zachęcamy podczas ostatnich chwil
egzystencji.
Wheatley mknął w stronę
Ziemi, nabierając prędkości, gdy pole grawitacyjne planety ściągało go coraz
bardziej. Zostawiając za sobą trzydzieści kilometrów na sekundę odłamków,
obracając się jak skarpetka w supersonicznej wirówce, wziął największy i
prawdopodobnie najbardziej bezsensowny syntetyzowany wdech w historii
sztucznego oddychania, i postąpił według zaleceń protokołu bezpieczeństwa.
- AAAAAAAAAAAGGHHHHH!
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
- Przychodzący sygnał.-
powiedział przyjemny, elektroniczny głos.
Odwróciła się. Jej
półobudowana podstawa zgięła się w kierunku szczytu sklepienia, sprawiając
wrażenie zirytowanego skupienia. Od dni pogrążona była w głębokiej myśli
Naukowej, próbując rozwiązać problem, który Ją dotykał, tworząc i obalając
hipotezy z prędkością kilku na pikosekundę, nie życzyła więc sobie przerywania.
- Wskaż sygnał.
- Obliczanie.-
przerwa.- Obiekt namierzony. Sygnał pochodzi z poza placówki.
- Sygnał z
Zewnątrz?
Zainteresowanie
rozpaliło Jej ogromny procesor główny. Ściągnęła strumień danych z sygnału -
był przerywany, zakłócony przez atmosferę i dystans. Zanalizowała go, brnąc
przez zniszczone ciągi zer i jedynek, wypełniając dziury.
- To Sygnał
Ułatwiający Odzyskiwanie.- przerwała. Potem, gdy więcej informacji
dopłynęło do Jej procesora, panele pokrywające półokrągłe ściany cofnęły się,
rysując złowieszczy wzór, idealnie dopełniający Jej ton, nagły toniczny skok od
ciekawości do całkowitego, bezbarwnego obrzydzenia.
- Oh. Ta rzecz.
- Obiekt podchodzi do
wejścia w atmosferę.- powiedział pierwszy głos. Panele zafalowały. Po środku
Jej gładkiej, półosłoniętej twarzy żółte oko zmrużyło się w geście zamyślenia.
- Dobrze.
Podwojenie mocy sygnału. Otwarcie przekazu komunikacyjnego. Przekaz otworzy się
za trzy... dwa... jeden...
Komora odetchnęła.
- Witaj,
debilu.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
- Witaj,
debilu.
Wheatley zaskowyczał.
Miał wiele powodów, by
skowyczeć. Wchodził już w wyższe partie atmosfery i prawa fizyki, które
traktowały go łagodnie podczas jego pobytu w kosmosie, nagle boleśnie dały o
sobie znać. Od piekącego gorąca, przez które większość jego obudowy zaczynała
żarzyć się na czerwono, aż po intensywne drgania i wiatr, które mogłyby
spowodować wypadnięcie jego oka z gniazda - nie bawił się zbyt dobrze.
Właśnie pędził przez
egzosferę, podpalając po drodze gazy i pył kosmiczny, które uformowały za nim
ognisty szlak.
A teraz, na dodatek,
ktoś gadał w jego głowie.
- Co? Co to było?
- Minęło sporo
czasu.
- Aaaah! Och. O nie.
- Chciałam
tylko dać ci znać - powiedział Głos.- że wiem dokładnie, co
robisz.
Ten Głos.
Strach przed nim - strach przed Nią - był na stałe
wprogramowany w jego sztuczne serce. Szczerze mówiąc, był już przerażony do
granic możliwości przez swój nadchodzący upadek z wielką prędkością, lecz
jakimś cudem jego procesor emocji znalazł jeszcze miejsce na kolejny wstrząs
ogromnego strachu.
- O Boże...
er, miałem na myśli, witaj! Cześć! Jak się masz? Brz-brzmisz naprawdę
dobrze...- mówienie zaczynało się robić trudne ze względu na całe to
trzęsienie. Jarzył się już na pomarańczowo, a płomienny odcień przesłonił mu wizję.
- Och, u mnie w
porządku.- powiedziała.- Naprawdę się poprawiło, odkąd odzyskałam
kontrolę. No wiesz, po tym, jak mi ją wtedy odebrałeś? Stopień spowodowanego
idiotyzmem stopienia rdzenia reaktora spadł o sto procent, morale też ma się
lepiej, więc jest dobrze. A jak układa się tobie?
- Właściwie jestem...-
okropny hałas przeciął powietrze, niemal rozrywając jego procesor słuchowy.
Rozpalone gazy za nim buchnęły żywym ogniem. Mimo że Wheatley nie mógł w tej
chwili tego docenić, właśnie przekroczył barierę dźwięku.
- Agh! Ach... troszkę
zajęty, troszeczkę tylko zajęty. Czy mogę... czy mogę do
ciebie oddzwonić?
- W każdym
razie - kontynuowała, ignorując go.- rozumiem, że wybierasz
śmierć w męczarniach przy zderzeniu z powierzchnią Ziemi, ponieważ czujesz się
potwornie z tym, co mi zrobiłeś, i chciałam tylko byś wiedział, iż doceniam ten
gest.
Wheatley próbował
powiedzieć, że podziękowania nie są konieczne (ni, w rzeczy samej,
uzasadnione). Wszedł już w mezosferę, gazy za nim rozpaliły się jeszcze jaśniej
w tym bogatym w tlen środowisku, a prędkość wymusiła na nim zamknięcie oka -
nie będzie mógł nawet zobaczyć, która konkretna część planety zamieni go w
metaliczną papkę.
- Ghhnnggg!- nie
dokładnie to, co zamierzał, niemniej jednak poszło mu całkiem nieźle w
zaistniałych okolicznościach.
- Jednakże, to
wcale nie jest konieczne. Mówię poważnie. W końcu wszyscy popełniamy błędy.
Ciepło i drgania były
nie do zniesienia. Wheatley nie mógł już mówić - właściwie nie mógł już myśleć -
złapany w sieci siły grawitacyjnej, która w ułamek sekundy zrobiłaby z każdego
człowieka galaretowaty budyń, rozgrzany do temperatury niemal dwóch tysięcy
stopni Celsjusza. Jedyna półświadoma myśl pozostająca w jego obudowie to
pragnienie, by bardzo dokładnie zaznajomić ze swoimi odczuciami tego
inteligentnego naukowca, który wpadł na genialny pomysł, by pozwolić mu czuć
ból.
A do tego wszystkiego,
Jej głos. Idealnie czysty i bardzo, bardzo zimny.
- Moim było
puszczenie was wolno.
Coś się działo - nie mógł
tego zobaczyć, ale poczuł to wyraźnie. Coś... nie, dwa cosie wysuwały
się, serwomechanizmy ryczały w zagłębieniach jego portów, których istnienia nie
był nawet świadomy, lecz które z pewnością miały jakąś funkcję, gdyż czuł, jak
podłączają się do jego znękanej płyty głównej i przechodzą w tryb online. Nawet
mimo całego tego hałasu, ciśnienia i bólu ogarnęła go frustracja, iż oto miał w
sobie kolejną część, o której nie miał bladego pojęcia...
Dostęp
Administratora Systemów przyznany. Twoje Osobiste Rakietki Grawitacyjne
Apreture Science są gotowe do użycia.
Wheatley zareagował na
te wspaniałe wieści w jedyny znany mu sposób.
Zemdlał.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
Na powierzchni jezioro
wyglądało mniej więcej doskonale. Miało wszelkie cechy przypisywane zazwyczaj
przyjemnym jeziorkom - czystą wodę, kołyszące się trzciny, łagodne brzegi
pokryte trawą, usiane gdzieniegdzie dzikimi kwiatami. Drzewa pochylały się nad
nim. Przyjemny dla oka lasek rozciągał się na wschodzie, a na zachodzie zieleń
zastępowały falujące pola dojrzewającej pszenicy. Czasami słońce chowające się
za polami odbijało się od spokojnej, gładkiej tafli jeziora i sprawiało, że
błyszczała, mieniła się płynnym złotem.
Było to wspaniałe
miejsce do odpoczęcia, może do urządzenia pikniku. Wyglądało jak wyjęte z
broszury o bardzo drogiej wycieczce, zapraszającej do świata ludzi milszych i
piękniejszych niż każdy, kogo kiedykolwiek znałeś, wyglądających jakby bawili
się lepiej od wszystkich innych. Gdyby jeziorko to znalazło się na jednej z
takich broszur, siedziałaby przy nim para popijająca koktajle na czerwonym kocu
piknikowym pod drzewami, a roześmiana rodzina odbijałaby kolorową dmuchaną
piłkę na płyciźnie.
I właśnie dlatego nie
należy ufać niczemu, co widnieje na ulotkach reklamowych biur podróży.
Od czasu do czasu
przelatujący ptak, zauważywszy niezmąconą, szklistą taflę, zniżał lot i lądował
wdzięcznie na powierzchni jeziora. Dryfował chwilę, strosząc piórka...
a potem znikał bez
śladu.
Nastał wiosenny
poranek, rześki i łagodny. Ostatnie, ledwo widoczne gwiazdy odbijały się w
spokojnej tafli wody. Świerszcze rozpoczęły swą skrzekliwą melodię, kryjąc się
w długich trawach, choć żaden z nich nie zbliżał się nadto do jeziora.
Już się nauczyły.
Niespodziewanie ta
poranna sielanka została przerwana. Wrzeszczący soniczny rozbłysk przedarł się
przez drzewa, ryjąc trawę i zmuszając świerszcze do ucieczki. Ścieżkę jasnej
kuli ognia znaczył dym wśród koron drzew i połamane gałęzie, a ona sama
zakończyła swą trasę w wodzie, wzbijając syczące obłoki pary, natychmiast
przesłonięte ogromnym gejzerem. Powstała w ten sposób fala zalała brzegi,
wyrywając po drodze kwiaty i zgarniając je z powrotem do jeziora.
Mijał czas. Woda
wrzała, gotowała się, powoli uspokajała. W końcu świerszcze odezwały się
ponownie, konkurując z trzaskiem płonących gałęzi, gdy płomienie wypalały się
na pobliskich drzewach.
Co ciekawe - biorąc pod
uwagę kępy trzcin, błoto i inne odpadki roślinne, zebrane przez falę po wybuchu
- gdy powierzchnia jeziora w końcu się uspokoiła, woda była tak przejrzysta i
czysta, jak wcześniej.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
- Och. Ochh... ał.
Pomieszczenie było
ciemnie, zimne i mokre od oleistej, błyszczącej cieczy, zbierającej się w małe
kałuże na zardzewiałej metalowej podłodze. Pojedynczy, odległy promień
elektrycznego oświetlenia przebijał się gdzieś sponad pękniętego sufitu, kładąc
na ziemi powykręcane cienie gruzu i popsutej maszynerii.
W tej głuchej ciszy
odgłosy odzyskującego przytomność małego, przyprószonego sadzą, kulistego
robota niosły się dalej niż powinny.
Wheatley spróbował
otworzyć swe płyty optyczne tak szeroko, jak się dało, tylko by odkryć, że nie
był w stanie tego zrobić. Dolna płyta zacięła się na amen, pewnie wtopiona w
obudowę podczas jego supergorącego upadku. Nie był to najlepszy początek, ale
cóż, nie było nim też włączenie się i ocknięcie do góry nogami w kałuży starego
tłuszczu.
- Ałała. Łuhh... co-co
się stało?- jego głos był wolny i nieco się wieszał, wyraźnie odbijając się od
ścian. W ponurym, przerywanym niebieskim świetle jego oka dostrzec mógł
znajome, wbudowane białawe płytki, naznaczone latami korozji i zapomnienia.
Czuł wyraźny, choć przytłumiony zapach ozonu i oleju maszynowego. Wheatley nie
miał co prawda wyobraźni Sherlocka Holmesa i często złożenie dwa plus dwa by
uzyskać cztery sprawiało mu problem (i, szczerze mówiąc, dwa razy dwa również),
ale instynktownie wiedział, że te czynniki mogły znaczyć tylko jedno.
- Och, okej. Wróciłem,
prawda? Wróciłem w to cholerne miejsce. Zamierzam powiedzieć to na głos: nie
jest najlepiej. Choć muszę przyznać, że to lepsze niż... o Boże, Kevin. Właśnie
sobie przypomniałem. Wybacz, Kev. Wybacz, że nie mogłem powstrzymać tego
ogromnego meteoru przed zmiażdżeniem cię.
Drgnął. Ach, iskierki.
Dobrze je znowu mieć.
- Jeśli jednak mam być
całkowicie szczery, także trochę się cieszę, że uderzyło ciebie, nie mnie. Nic
na to nie poradzę, wybacz, przyjacielu. Niezbyt uprzejmie, ale tak już jest.
Taka natura, czyż nie? Taka natura - lub w tym wypadku programowanie - sprawia,
iż jestem absolutnie zadowolony, że to nie ja dryfuję w kosmosie w postaci
tysiąca małych kawałków. Przetrwają najlepsi. Nie, żebym sam był teraz w najlepszym stanie...
no już, zobaczmy, co mogę...- ostrożnie wygiął swój uchwyt i wzdrygnął się, gdy
błotnista woda i olej wypłynęły z poruszanego złączenia.
- Urghh, nie, to nie
powinno tak robić, z pewnością coś sobie tam nadwyrężyłem. Tak, to zdecydowanie
jest już zrujnowane. Czy dostanę jakąś diagnostykę systemu? Cokolwiek? Nie?
Och, och, chwila, co to jest... Poziom uszkodzenia systemu: siedemdziesiąt
cztery procent. Umm... niedobrze, myślę, że to niedobrze. Procesor
optyczny sprawny w czterdziestu dwóch procentach... awaria kopii zapasowej
systemu... niewydolność zasilania awaryjnego... och, no weź, czy
są jakiekolwiek dobre nowiny?
- Wciąż żyjesz.
Głos dochodził zewsząd
naraz.
- Zdaje się, że
jesteś z tego zadowolony, przynajmniej na razie. Patrząc z jasnej strony,
chciałam dać ci znać, że będziesz żył jeszcze bardzo, bardzo, bardzo długo. To
już coś.
Wheatley wzdrygnął się,
co okazało się nie najszczęśliwszym pomysłem. Drgnięcie przemieściło coś w
popsutej soczewce, a jego wizja rozmyła się i zamigotała.
- Spójrz na
siebie.- powiedziała.- Kilka lat w kosmosie i już się rozpadasz.
Oczywistym wydaje się fakt, że nie zostałeś zbudowany, by przetrwać. Ludzie
lubią to robić. Składają słabo zaprojektowane czasowe rozwiązania, by nie
musieć myśleć zbyt ciężko.
Zmusił się do nerwowego
chichotu. Przymilna skrucha, to była bardzo dobra strategia. Przyznać, że źle
działał, ale próbować nie drążyć tematu.
- Naprawdę? To... to w
sumie śmieszne, jak o tym pomyśleć, bo...
- Zawsze byłeś
naprawdę kiepsko zaprojektowanym czasowym rozwiązaniem. Tak właśnie jest
napisane w twoim podstawowym dzienniku zdarzeń. Moduł Tłumienia
Inteligencji. Bardzo kiepsko zaprojektowane czasowe rozwiązanie. Także: głupi.
Gdyby nie fakt, że jego
płyty optyczne prawie w ogóle nie działały, zmrużyłby je.
- O, tak? Cóż, czemu
nie zejdziesz tu na dół i nie powiesz mi tego w twarz, panno
Wielcemądra-Rządząca-Wszystkim? Jakoś nie słyszałem nawijania o czasowych
rozwiązaniach, gdy ja byłem na górze, a ty ganiałaś tutaj w ziemniakkk... o
boże o boże czemu to powiedziałem czemu to powiedziałem czemu to pow...
- To mi
przypomniało - powiedziała spokojnie.- wiesz, powinnam ci
podziękować. Bycie ziemniakiem stanowiło dla mnie niezastąpioną lekcję.
- Och? O, dobrze!
Cieszę się, że mogłem pomóc! Er...
- Wiesz, czego
się nauczyłam? Perspektywy. Pokazałeś mi, że nie ważne jak źle idą sprawy, nie
ważne jak niesprawiedliwe wydaje się życie, nie ważne jak małym i żałosnym się
czujesz - zawsze znajdzie się ktoś nawet mniejszy i bardziej żałosny niż ty.
Podłoga zatrzęsła się.
Panele odsunęły się, zrzucając z siebie tumany kurzu i pyłu, odsłaniając
zaplątane kłębowisko łączonych przegubami, obwieszonych drutami robotycznych
ramion. Kilkanaście energicznie podpełzło do osmolonej obudowy Wheatley'ego.
Wiele z nich, jak z przerażeniem zauważył, miało ostre końce.
- No wiesz, by
móc się na nim wyżyć.
- Co... Nie! Nienienienie!-
gdy ramiona zaciskały się coraz mocniej, badając dokładnie każdą wyrwę i
pęknięcie w obudowie, procesor mowy Wheatley'ego przeskoczył z "przymilnej
skruchy" prosto do "pokornego błagania".- Nie, ach,
nie, proszę! Nienienie, proszę, proszę, przepraszam, żałuję!
- Och, a ja ci
wierzę.- więcej mechanicznych rąk owinęło się wokół niego od dołu,
zamykając go w uścisku.- Po prostu mnie to nie obchodzi. Tu nie chodzi
o zemstę, metalowa kulko. Oboje wiemy, że jesteś bezsensownym, nic nie
znaczącym małym debilem, który nigdy nie zrobił niczego dobrze. Na szczęście
dla nas obu mogę z tym żyć. Widzisz, słuchając cię przed chwilą, gdy myślałeś,
że skończysz jako stopiona, umierająca w męczarniach kula ognia, uświadomiło
mi, że masz jedną nieocenioną zaletę. Potrafisz wyrażać ból.
Szczypce cały czas się
zacieśniały.
- Lubię takie
osoby.
Wheatley jęknął cicho.
- Pamiętasz,
jak chwilę temu zastanawiałeś się, czy są jakieś dobre wieści? Otóż, mam kilka.
Ten mały nadajnik radiowy, który odłączyłeś w kosmosie, gdyż byłeś zbyt głupi,
by tego nie zrobić, ciągle funkcjonuje. Utrzymuje średnią orbitę ziemską na
wysokości około 20 200 kilometrów. Za kilka godzin będzie dokładnie nad naszymi
głowami. Jeśli moje obliczenia są poprawne, gdy już wejdzie w zasięg placówki,
będziesz w stanie wysłać wyjątkowo ważną wiadomość. Wiem, że będziesz bardziej
niż chętny, by mi pomóc, ponieważ zaraz dam ci praktyczną demonstrację tego, co
cię spotka, jeśli odmówisz.
Jedno ze złączonych
ramion wyciągnęło się na pełną długość, odsłaniając szerokie wiertło, które
wirowało, budząc się do życia.
- Czy wiesz, że
istnieje akceptowana teoria naukowa, iż czas nie jest tak naprawdę linearny i
może w rzeczy samej zależeć od konkretnego odczucia indywidualnej jednostki? Na
przykład: nadajnik wejdzie w zasięg placówki za około cztery godziny. Z drugiej
strony, tobie ten czas może upłynąć dużo, dużo wolniej. Jeśli tak się stanie,
nie przejmuj się. To nie twoja wyobraźnia. To Nauka.
()~~~~~~~~~~~~~~~~()
~Anyan, dzięki za betowanie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz